Go down
Neve Collins
Oczekujący
Neve Collins

Nieużywana cieplarnia nr 3 - Page 2 Empty Re: Nieużywana cieplarnia nr 3

Pią Sty 23, 2015 7:40 pm
Dziurawe ściany cieplarni, a przez nie sączył się do wnętrza wiatr - wiatr, czy może bardziej wichura, która zapanowała poza bezpiecznymi czterema ścianami, pozornie przeźroczystymi, jednak od dłuższego czasu nikt tutaj się nie pałętał, takowoż i nikt nie przejmował się tym, że ściany są zakurzone i niemal niczego nie było przez nie widać, dopóki kosztem własnej czystości nie starło się choć częściowej warstwy wszystkiego, co na gładkiej (przysięgam, że gdyby teraz ją tknąć, byłaby szorstka) powierzchni się uzbierało - Ty jednak, Rabastanie, zdajesz się tym za bardzo nie przejmować - trafiłeś do tego kawałka sakrum czystym przypadkiem, z zamiarem przystanięcia i zapalenia, bo na zewnątrz średnio się dało - złowrogo szalejący żywioł powietrza próbował wszystko wyrwać z rąk i porwać na drugi koniec świata, gdzie nie pozostałoby nawet wspomnienie jego istnienia. Twoje istnienie jednak było niezaprzeczalne... natomiast tej, która właśnie chwiała się na wichurze, przytrzymując szalik przy szyi, która ledwo była zdolna się przedzierać przez grom pogody, który nagle ją zaskoczył, kiedy kręciła się wokół magicznych bestii Hagrida i szukała ziół na swe eliksiry (te bardziej i mniej złowrogie), tak i teraz szukała bynajmniej kawałka stałego lądu, na którym jej jasna sylwetka przerwana czernią mundurku szkolnego, znalazłaby oparcie, z którego fale nie starałyby się jej porwać tak, jak wszystkiego innego - wyciągnęła bladą niby śnieg dłoń do drzwiczek szklarni i pchnęła je, wsuwając swe drobne, chude ciało do środka, by zaraz te drzwi za sobą zamknąć i odetchnąć pełną piersią. Jej śnieżne włosy, niby sploty drogocennej, aksamitnej pajęczyny, fruwały aktualnie na wszystkie strony świata i wszystko wręcz wskazywało na to, łącznie z rumieńcami na jej licu, że zmaganie ze światem zewnętrznym było nieco ponad wysiłki jej filigranowego jestestwa, przynajmniej tego z fizycznego punktu widzenia - wszak to, co kryło się w eterycznym wnętrzu... to już była baśń dalece od realiów odstająca - na tyle daleka, bym ośmielił się nie poruszać teraz tego delikatnego tematu...
Niewiasta przejechała palcami po kosmykach, aby zgarnąć je z twarzy za ucho - niech się trzymają, na daną chwilę byle jak, aby tylko nie przeszkadzały - i przeciągnęła intensywnie fijołkowymi oczętami po wnętrzu pełnym woni, barw i nowych doznań, które podchwytywały skrzydła niebiańskie i dodawały im ezoterycznego blasku, byś mogła wszystko to objąć umysłem - nie lękaj się, wszak lęk nie był czymś, co szczególnie często ci towarzyszyło - kolejny oddech, delikatniejszy i pierwszy krok postawiony ku nieznanemu - twa aura zderza się z tymi nowościami i łączy w jedno, szukając punktów zespoleń jeden za drugim, by nie stanowić obcej osobowości przy wszystkim, co tutaj żyło - ktoś jednak musiał o tą roślinność dbać, skoro wyczuwałaś w nich życie, a liście miast czernieć czy żółknąć, nadal cieszyły jaźń soczystymi barwami - nadal, pomimo tego, że właśnie skończyła się zima, nikt nie martwił się o naprawienie dziur w ścianach, ani widać, że za bardzo nie dbał o czystość wnętrza - zapomniane, a jednocześnie trwające w czyimś umyśle - może to gajowy, może jakiś dobry duch nie pozwalał tym istnieniom pomrzeć..? Przesuwasz się dalej, krok za krokiem - ciepło coraz mocniej cię oblewa, dlatego też w końcu przystajesz i odwijasz szalik barw Kruków, by zostawić go przewieszonego przez kark, a następnie rozpinasz płaszcz - Śnieżna Wiedźma, która niczym w żałobie przybrała nienaturalne dla siebie barwy tylko dlatego, że regulamin nakazywał - ale jak się mu przeciwstawiać? Nie wypadało, nawet się nad tym nie zastanawiała - przecież miała dumnie reprezentować swój ród, nie zaś przynosić mu hańbę i wstyd...
Wtem jakieś poruszenie, nienaturalna nuta, co gwałtem wkradła się w idealny spokój tego miejsca i melodię wiatrów owijających ten kawałek raju - czyjś krok, czyjaś obecność - obracasz się w tamtym kierunku, szukając źródła...
- Jest tu ktoś..? - Zabrzmiał dźwięczny, eteryczny, melodyjny głos, którego, wydawałoby się, w hałasach z zewnątrz nie miało się prawa usłyszeć, a jednak zakradał się on w świadomość w taki sposób, że nie dało się powiedzieć: nie, jednak nie słyszę...
Rabastan Lestrange
Slytherin
Rabastan Lestrange

Nieużywana cieplarnia nr 3 - Page 2 Empty Re: Nieużywana cieplarnia nr 3

Nie Sty 25, 2015 11:51 am
Słuch go nie mylił, ktoś właśnie naruszał spokój jego tymczasowej kryjówki. No to tyle jeśli chodzi o samotność i rozmyślania! Arystokratyczna twarz skalała się grymasem niezadowolenia, a jednocześnie gdzieś w jego wnętrzu pojawiła się blada wstęga niepokoju, która zacisnęła się zręcznie wokół brzucha. Bo kto to był? Prowadząca zielarstwo profesor, której Rabastan nie widywał już od piątej klasy? Wprawdzie nikt nie zakazywał uczniom wchodzenia do nieużywanych cieplarni, ale dać się tutaj złapać w obłokach nikotynowego dymu - kiepski pomysł. Zwłaszcza, że ta konkretna kobieta nigdy go nie lubiła i trudno byłoby mu wybronić się swoim urokiem osobistym. Z drugiej strony; to mógł być tylko jakiś uczeń, który tak jak i on, zapragnął ukryć się przed porywistym wiatrem. Albo jakaś parka, spragniona ustronnego miejsca! O to mogłoby być nawet zabawne, sama wizja sprawiła, że jego usta drgnęły minimalnie unosząc swe kąciki do góry. Póki co jednak wciąż tkwił w bezruchu i nasłuchiwał. Szybko kroki, które usłyszał za ścianą szklarni, znalazły się w środku, a trzaśniecie drzwi jasno dało do zrozumienia skąd się wzięły. Półmrok był słabą kryjówką, ale na tą chwilę wystarczającą. Mógł go zdradzić żar na końcu papierosa, więc ukrył go za plecami. Kroki były lekkie i niepewne, a postać majacząca się na drugim końcu cieplarni - drobna i chyba jasnowłosa. Rabastan rozluźnił się, bo najwyraźniej była to jakaś zbłąkana uczennica. Wciąż się jednak nie odzywał, ciekaw co będzie dalej. Może dziewczyna zaraz sobie pójdzie? W duchu na to liczył, bo chętnie zostałby sam, miał wszak jeszcze tyle do przemyślenia! Ale z drugiej strony... damskie towarzystwo zawsze poprawiało mu humor. O ile oczywiście nie było to towarzystwo Caroline, ale hej! - ktoś w ogóle sprawdzał czy ta bestia jest kobietą? No właśnie!
Tok jego myśli przerwał głos jasnowłosej dziewczyny, która była coraz bliżej jego kiepskiej kryjówki. Był pieszczotą dla ucha i jego dźwięk sprawił, że Rabastan już całkiem odrzucił od siebie wcześniejsze rozmyślania. Skupił się na tym co tu i teraz, z tak typową dla siebie ciekawością spoglądał ku nowej istocie, która właśnie wkroczyła w jego życie. Czy będzie to tylko kilka wspólnych minut czy dłuższy okres czasu? Przekonamy się już niebawem.
- Zależy kto pyta. - odpowiedział jej z ciemności, znaczniej mniej eteryczny, ale równie miły dla ucha głos. Lekko zachrypnięty baryton, z wyraźnym brytyjskim akcentem. Chwilę potem w ciemności zaiskrzyła końcówka papierosa, w pełni zdradzając jego położenie.
Neve Collins
Oczekujący
Neve Collins

Nieużywana cieplarnia nr 3 - Page 2 Empty Re: Nieużywana cieplarnia nr 3

Nie Sty 25, 2015 7:49 pm
Spokój - może ten spokój zawsze był względny, tyle żeś zamknął się w swoim własnym świecie, z którego nie dopuszczałeś do siebie możliwości faktu, iż mury twego zamku, tego budowanego we wnętrzu, tego, który miał być oazą, pięknym punktem na morzu piasków sawanny, że coś się poza nim dzieje, że świat ot nie tylko nieskończone morze dymu, który wypuszczasz z ust i którym zatruwasz powietrze, zamieniając jego czystość w nieprzyjemną, ciężką toń, której nie odważę się nazwać eterem, i złotego piasku, który widzisz, ale tylko tam, gdzie twój wzrok sięgać może - ograniczasz samego siebie, czy może wręcz przeciwnie - jesteś na tyle otwarty i na tyle lotny, by zwyczajnie z tego państewka, z tego utopijnego sakrum, wyganiałeś wszystkich wokół i zacząłeś odpoczywać dopiero, kiedy miałeś pewność, że żaden podróżny nie niepokoi stanu rzeczy, w jakim chciałeś widzieć samego siebie? Przykro mi, słuchaj uważnie i trzymaj klapki z daleka od siebie - tyś władcą samego siebie i nikogo poza tym, tyś jedynie aktorem na wielkiej scenie, czy nie tak Caroline próbowała zedrzeć z Ciebie twe maski? Grasz króla, a czy nim jesteś? - króla - złotego króla pustyni, którą dekorowałeś takimi właśnie przystaniami, kiedy tylko miałeś gest i wystarczająco spokoju, aby złudzenia postawić - złudzenia, pomiędzy które wkroczyła pewna zjawa o białych włosach, zlewająca się z tłem, a jednocześnie mocno od niego odkreślająca - jak to możliwe? Paradoks nie mógł opuścić towarzystwa Białej Zimy, której emancypacją ta niewiasta była - roztaczała wokół siebie niezbędny dla surowego klimatu, w jakim żyłeś, chłód, lecz czy po to, aby przynieść ukojenie, czy może wszystko zburzyć? Kolejna aktorka? Nie, to nie aktorka - to tylko widz, który wyszedł z widowni, zaciekawiony tym, co na scenie się działo, by wszystko dotknąć, by wszystko poznać, by wszystko zbadać - zakrada się, aż trudno ją ruszyć, można obserwować... a jednak ty nie kryjesz się za ścianą, nie pozostajesz biernym obserwatorem - podchodzisz, zbliżasz się... Dobrze, chodź - chyba żadne zagrożenie w pobliżu Białej Wiedźmy nie będzie cię dręczyć...
Niewiasta przystanęła, no tak, przestał ją interesować świat flory - Ty, która miałaś być prawo nierozpoznawaną, ta, która zawsze bujała w obłokach, niedościgniona, niemożliwa, by ktoś ją dotknął - kroczyła parę metrów ponad niebem, sprawiając bardziej wrażenie zjawy, niż realnej istoty, którą w realia można ściągnąć i jakkolwiek je w nich zamykać - tymczasem jednak Pani Zima dotknęła stopami podłoża, które wyczuła pod stopami i stanęła na nim bez strachu i całkowicie pewnie - z ciekawością wypatrywała tego, kto się zbliżał, tego, który swym głosem ściągnął ją tutaj, by zatrzymać na chwilę - dobrze, niech będzie, stanie się słowikiem, który dobrowolnie wręczył swój złoty łańcuszek w dłonie tego mężczyzny, kimkolwiek był.
- Neve z rodu Collinsów. - Odparła gładko, bez żadnych obaw, mimo całych niespokojnych czasów, jakie panowały; duma, spokój - wszak reprezentowała sobą ród czystej krwi... czy czegoś innego można by oczekiwać. - Cóż więc? Mogę żądać satysfakcji? - Przekrzywiła nieco główkę na ramię - była naprawdę niewielka, filigranowa, zaś czy była piękna..? Piękno było pojęciem bardzo względnym - z pewnością jej uroda była niebanalna, przypominała lalkę, w której ktoś zaklął duszę i dał jej możliwość poruszania się o własnych siłach... tylko co ze sznureczkami..? Nigdzie nie było żadnych widać...
Rabastan Lestrange
Slytherin
Rabastan Lestrange

Nieużywana cieplarnia nr 3 - Page 2 Empty Re: Nieużywana cieplarnia nr 3

Wto Sty 27, 2015 11:20 am
Spokój był luksusem, na który Rabastana ostatnimi czasy rzadko było stać. Spokój i samotność, to skarby, których nigdy nie miał w nadmiarze. Krótkie, niemal bezcenne momenty, gdy ciemność pozwalała mu zrzucić wszystkie maski i odpocząć. Kim jednak był bez swoich masek? Królem czy błaznem? Chyba żadnym z nich. Sam już chyba nie wiedział. Określały go słowa, które z każdym dniem rozumiał coraz mniej. Syn. Brat. Uczeń. Ślizgon. Przyjaciel. Narzeczony. Kłamca. Potrafił być wszystkimi i każdym z osobna. Ułamek sekundy i stawał się tym kogo chcieli zobaczyć. Dawał przedstawienie godne wszystkich nagród, grając każdym oddechem i uderzeniem serca. I czekał. Czekał coraz bardziej rozpaczliwie, aż wreszcie znajdzie coś, co będzie pod każdą z jego twarzy. Jakieś uczucie, jakiś cel, jakiś sens! Póki co grał po to, by grać; bo nie umiał robić nic innego. Stoisz na krawędzi, mój przyjacielu. Zatańczysz na niej, czy spadniesz?
W kojącą ciemność, która była jeszcze przed chwilą jego schronieniem wdarła się ta biała istota. Kim była? Aniołem czy   Śmiercią? A może jej postać to tylko śnieg, który wichura uformowała na kształt człowieka? Obserwował ją z uwagą, ale nie nachalnie. Rabastan umiał znaleźć równowagę między zaspokajaniem swojej ciekawości, a dobrym wychowaniem. Zerkał więc spod zmrużonych powiek, muskając jej osobę spojrzeniami lekkimi jak dotknięcie motylego skrzydła. Papieros dopalił się do końca, więc upuścił go na podłogę i zgasił, wdeptując w ziemię. Nie było już żaru ognia, została tylko otaczająca ich ciemność i biel, która zdawała się definiować jego towarzyszkę. I jego włosy, rude jak ogon komety. Ra's ath-thu'ban , to głowa smoka...
- Rabastan z rodu Lestrange. - odpowiedział jej bez chwili nawet wahania, tyko gdzieś w duchu rozbawiony tym, że oto właśnie tutaj, w opuszczonej cieplarni, członkowie tak znamienitych rodów zawierają znajomość! A gdzie szaty wyjściowe, gdzie dworne ukłony i całowanie po białych jak alabaster dłoniach? W ciemność wyglądałoby to co najmniej głupio, prawda? Albo nawet podejrzanie. Jego wargi wykrzywił nieznaczny uśmiech, w półmroku nie było widać, że szare oczy błysnęły zainteresowaniem.  
- Rodzina Shane i Juliet, jak mniemam? - dodał uprzejmym tonem, przywołując postacie znanych sobie Collinsów, których widywał wszak od czasu do czasu w Pokoju Wspólnym, choć nie miał z nimi szczególnie zażyłych stosunków. Może dlatego nie znał jeszcze tej oto Neve z Collinsów? Choć przecież słyszał o niej, o białej jak śnieg krukonce, która zaszczyciła Hogwart swą obecnością tak niespodziewanie. Któż mógłby przegapić jej postać na korytarzu? Nawet w mundurku wyróżniała się od nich wszystkich. Gdyby czasy były inne, pewnie wcześniej zapragnąłby przyjrzeć się jej z bliska. Miał jednak głowę pełną czarnych myśli i burzowych chmur. Któż w takich chwilach, miałby siłę patrzeć w stronę śnieżycy?
Neve Collins
Oczekujący
Neve Collins

Nieużywana cieplarnia nr 3 - Page 2 Empty Re: Nieużywana cieplarnia nr 3

Czw Sty 29, 2015 10:04 pm

Gdyby czasy były inne... Lecz nie były. Czasy te, jak każde inne poprzednie, kazały cudownym synom i córkom danych rodów prezentować się dumnie i pięknie, a żaden z nich nawet nie pomyślał o tym, że mogliby zachowywać się inaczej – pojedyńcze przypadki, które nie miały honoru i dumy, takie jak Syriusz Black – oj wystarczająco głośno było o aferze w domu Blacków, w których starszy syn uciekł, przynosząc jednocześnie na siebie karę wydziedziczenia, a mimo to chodził do Hogwartu i wydawał się mieć bardzo dobrze – czy to jednak świadcyzło o tym, że był przykłądem do naśladowania..? Nie sądzę.
Panienka Collins nie musiała chodzić długo do szkoły, żeby w domu odrobić lekcje z rodów, z jakimi przyjdzie jej się zetknąć w Anglii, nawet mieszkając poza nią, w odległej Transylwanii, gdzie wieczny śnieg osnuwał jej zamek razem z jej filigranową sylwetką – śnieg, do którego przywykła i który umiłowała, nie mogąc przyjąć do świadomości ewentualnego jego stopnienia i niemożności cieszenia nim wzrokiem, nawet jeśli śniła o dalekich podróżach, a sama w swych myślach odstępowała ponad realia, które zdolna była lekko dźwigać na swoich barkach – chyba w przeciwieństwie do tego, kto przed nią stanął, wokół którego obłoi dymu papierosowego wydawały się nie znikać, tak krążąc i krążąc, by podrażniać jej jasne oczy i nie móc wyciągnąć dłoni do jego duszy – sterta masek, setka złudzeń – kiedy podchodziło się do kogoś z rodu czystej krwi, teoretycznie można było na starcie być pewnym, że spróbuje Cię okłamać w mniejszym czy większym stopniu – jej serce jednak, pod pewnymi względami, było zbyt naiwne... Więc Biel się uśmiecha, kiedy słyszy imię i nazwisko, biel od razu kojarzy twarz i miano, Biel cieszy się naiwnie jak małe dziecko, które dostało cukierka wcale nie dlatego, że stał przed nią ktoś wysoko urodzony, a dlatego, że oto ktoś przemawia do niej miłym dla ucha głosem i wykrzywia wargi w górę – nie ucieka, nie kryje się, wychodzi na spotkanie do Lodowego Królestwa, w którym spokój gościł ze wszystkich stron, a umysł kojony był przez dzwoniące liście kryształowych kwiatów rosnących w ogrodzie tuż za murem – gospodynie zaprasza, gospodyni się kłania – Królowa Bieli podaje dłoń i nie martwi się o to, że jej czystość może zostać splamiona innym odcieniem – wszak barwa, która nią rządziła, była doskonała. Odbijała wszystko i wszystko rozpoznawała.
Baletnica na tyle głupia, by zbliżać się do Smoczego Dziecka, czy też na tyle mądra, by być w stanie Smoka oswoić..?
- Rozpalone włosy, dym osnuwający sylwetkę... - Dziewczę zrobiło kilka wolnych kroków ku towarzyszowi rozmów, wpatrując się w niego uważnie dużymi oczyma. - Mimo to nie płoniesz. - Czerwień trzymała się z daleka od niego – bliżej jej było do wspomnienia dawnych dni, kiedy wszystko mogło być bardizej jaskrawe – do dni, zanim jeszcze płomienie wyżarły część duszy i pozostawiły w oczach tylko ślad po pożodze, jakiej dokonały. - Są moim kuzynowstwem. - Odparła wesoło. - Pochodzę z Transylwanii, jednak w ramach tradycji rodzinnej przyjechałam ukończyć tu szkołę. - Wyjaśniła po krotce, zresztą cóż chłopaka mogła interesować akurat jej historia..?
Przesunęła się w przód o krok szybciej, by znaleźć się tym sposobem za plecami towarzysza – ukłony, całowanie bladych dłoni? Nie tutaj – tutaj ta istota rozwijała swe skrzydła i latała, zapominając o Bożym świecie, by każdego napotkanego po drodze zabrać w tę podróż ze sobą – każdy przecież zasługiwał, ci zaś, co byli nie godni, nie potrafili również zwrócić na siebie jej uwagi... I z taką samą dziecięcą niemal manierą, gdy już za plecami Rabastana się zjawiła, złapała za jeden z kosmyk jego włosów, delikatnie i łagodnie, by przejechać po nim palcami.
- Czerwień, czerwień... Lubisz swoje włosy, Rabastanie? - Zadarła główkę, szukając jego spojrzenia.
Mistrz Gry
Mistrz Gry
Mistrz Gry

Nieużywana cieplarnia nr 3 - Page 2 Empty Re: Nieużywana cieplarnia nr 3

Pią Kwi 10, 2015 2:32 pm
Zakończenie sesji pomiędzy Rabastanem i Neve.
[z/t x2]
avatar
Oczekujący
Colette Warp

Nieużywana cieplarnia nr 3 - Page 2 Empty Re: Nieużywana cieplarnia nr 3

Pią Kwi 10, 2015 9:21 pm
Colette nie przekreślał tego, co ich łączyło. Nie przekreślał ognisk i wieczorów pod altaną, ani gorących pocałunków w cieniu półek biblioteki, nie przekreślał też śmiechu Sahira po tej sławnej kraksie z brzozą; wręcz przeciwnie, nadal chciał go słuchać i oglądać. I nawet pomimo, iż jego luby zabrał mu swoje serce, drąc pazurami jasny płaszcz, to Smok Katedralny nie zamierzał nigdy odbierać swojego, jakie teraz zadziwiająco wolno i niepewnie biło w wewnętrznej kieszeni skórzanej kurtki Krukona. Krukona, który zemdlony legł w końcu na dobre w ramionach polaka i pozwolił bólowi odebrać sobie resztki świadomości, jaką mógł władać. I to podziałało jak spokój, jaki powoli wypełniał umysł skaczącej pchły – ta pchła sobie poradziła z przelewającym się przez dłonie ciałem, poradziła sobie z uniesieniem go dzięki swojemu karykaturalnemu patykowi, i ostatecznie poradziła sobie nawet z cichym i szybkim przetransportowaniem go daleko, daleko z dala od wzroku nauczycieli; od szmerów i szumów goniącego ich chaosu.
Został posądzony o nierozumienie. I to fakt.
Nie rozumiał go, ale był... był po jego stronie. To nie więcej....? Nie wystarczy? Za mało...? Był jednym z nich, tych, których Nailah pozabijał z taką łatwością i mógł to robić do momentu, aż nie oczyści całej ziemi. W całym byciu gwiazdeczką, świetlikiem, Smokiem, Arlekinem, zbłąkanym wędrowcem, obrzydliwym mędrcem i kolejną kartką, jaka zapisano słowami romansu, nadal był po prostu uczniem Hogwartu. To nadal za mało, że zdradzał sobie podobnych, przekraczał żelazną granicę i chciał pomóc? Owszem, wystosował ostre słowa, może nawet za ostre, może nawet nazbierało siew nim za dużo rozgoryczenia, ale dość miał pierdolenia o śmierci i rozstaniu, dość o tym, że mógłby być stokrotnie szczęśliwszy w świecie pozbawionym Sahira. Co za bzdurne myślenie... gdyby tak było, to jego umysł zapełniałyby obrazy z durnych imprez i wyjazdów na wakacje, a nie twarz wampira oświetlona delikatnym, złotym i niespokojnym blaskiem paleniska, czy też wspomnieniami jego cichych szeptów serwowanych wprost z ust do ucha. Albo ust.
Mógłby mówić Kocurowi to wszystko, ale ten i tak traktował słowa jak szmaty, nie uwierzyłby, machnął na to wszystko ręką i na nowo zamknął w sobie, tak bardzo zapamiętany w swoim cierpieniu, że... nie chciał dalej walczyć. Nie chciał nawet brać pod uwagę możliwości, że może czuła matka Fortuna przyjmie choć na chwilę jego ukochanego potwora pod swoją jasną dłoń i pogładzi rozwiane czarne kosmyki, zsyłając na niego swój blask i dodając otuchy oraz układając bieg zdarzeń na ich korzyść. Przynosząc ukojenie, które nie było śmiercią.
Colette żarliwie się do niej modlił, o to, żeby zasłoniła wszystkim oczy i uszy i pozwoliła trwać temu płonnemu uczuciu, osłaniając przed wiatrem ten maleńki, maleńki płomień swoją spódnicą; jednocześnie ciesząc oczy dwóch udręczonych dusz pięknymi zdobieniami, jakie okrywały delikatną fakturę materiału, z jakiego ją stworzono. Nici nadziei, które nią miały końca, a spływające ku dołowi zamieniały w jasna mgiełkę.
- Never knew I coul..d... feel... like this...
Gardło drżało mu od duszonego szlochu i chęci rzucenia tego wszystkiego w diabły.
- Like I've never seen... the sky before.
Want to vanish inside your kiss;
Every day... haaah.... ...you more and more.
Listen to my heart, can you hear it sings....?
Telling me to give you everything.

Puchon nie potrafił go zrozumieć i wątpił, by to kiedykolwiek było dlań osiągalne. Osoby trzecie mogły nawet wątpić mocno w słuszność tej sprawy, mogły nawet uważać to wszystko za stratę czasu, a samego Colette za zdrajcę. Bo ukrył przed światem, choć na parę chwil mordercę uczniowskiej braci, jedynego potwora, jakiemu udało się przeżyć, skrył pod swoimi pociętymi skrzydłami, daleko i bardzo, bardzo głęboko w swojej grocie. Nie miał siły go bronić, nie miał pomysłu, co robić dalej, to było chyba wszystko, co mógł dla niego zrobić. Potłuc obuchem swoje sumienie, zdradzić i oszukać własna moralność i zatopić w stłumionym przez brudne szyby półmroku, w ciemnym roku ogromnej, zapomnianej cieplarni. Gdzie uśpiony przez ból Książę Nocy siedział jak lalka oparty plecami o twardą, starą szafę, z rozsuniętymi nogami, pomiędzy którymi siedział jego ogromny obrońca, skulony, i obejmujący się omdlewającymi ramionami jego zatraconego w nienawiści kochanka. Albo i byłego kochanka...? W końcu tam pod drzewem chyba wszystko się skończyło...
- Suddenly the world seems such a... perfect place,
Suddenly it moves with such a pe..rfect grace.
Suddenly my life doesn't seem such a waste;
It all revolves around you.
And there's no mountain.... too high...
No river too wide...
Sing out this song and I'll be th..ere by your side,
Storm clouds may gather... and stars may collide,
But... I...

Opierał się miękko o tors, wsłuchując w cichy oddech Sahira i patrzył tępo w drzwi, jakich futryna wyglądała złowieszczo zza stołu, który w większości ich zasłaniał. Był tylko słabym uczniem szóstego roku w Szkole Magii i Czarodziejstwa Hogwart jaki nagle musi stanąć pomiędzy wampirem, jaki już dłużej w niego nie wierzył, a Ministrem Magii, sądem, nauczycielami, dyrektorem szkody, aurorami i w końcu przyjaciółmi i rodziną zmarłych. Tak, Panie Warp, jest Pan oskarżony o grzech uczucia wystosowanego do niewłaściwej osoby.
A może właśnie do najwłaściwszej...?
Sahir Nailah
Oczekujący
Sahir Nailah

Nieużywana cieplarnia nr 3 - Page 2 Empty Re: Nieużywana cieplarnia nr 3

Pią Kwi 10, 2015 10:19 pm
Powolutku zacznijmy ten koniec od początku... Tutaj, gdzie nie docierała Wiosna, co w planach miała brak łagodności, tutaj, gdzie nie sięgało ponuro gasnące słońce za pierzyną szarych chmur, pod dachem utkanym materiałem niedomówień, kropli kłamstwa, całego morza przekreślania siebie wzajem...
Tutaj czas płynął zupełnie inaczej.
Gryzły się ze sobą wskazówki zegara, co jak lwie serca zapominały bić i iść dalej, więc stoją w bezruchu, czekają na zapowiedzianą kontynuację nieukninionego wyciągania konsekwencji z trudów Wiosny, która tchnęła nienawiść w serca martwych za życia, kiedy chciała poruszyć jeszcze żywych. Może chciała też poruszyć tych zmarłych..? Tak wiele szczęścia dostał wszak Sahir Nailah wraz z dniem, kiedy dane mu było napotkać Coletta Warpa na swojej drodze... I powinienem, drogi Czytelniku, dodać tutaj: "że" i kontynuować, nie uwarzasz? Powinienem rozwodzić się nad ciepłem (niewątpliwym), nad ożywieniem, nad nauką, którą czarnowłosy zdąrzył w ciągu tych miesięcy od Puchona pobrać, jeno nie mogę. Nie wolno już kłamać... jedno kłamstwo zostało wypowiedziane już na głos, a teraz shh... Bóg nam wybaczy. Bóg ma wielkie serce... nawet jeśli to nie jego gniewu i przekreślenia się obawiając Ci ozwani potworami w ludzkiej skórze, to On wybaczy. Wiele potrafił wybaczać. Zaczynacie płynnie wyczuwać powiązanie..? Czytajcie powoli, tak wolno, z taką miękkością, z jaką i moje palce biegają po klawiaturze, zaklęte przez zatrzymałe zegary w miejscu, w którym odbywała się jedna z życiowych randek bez świadków. Nie była to jedna randka. Jeśli się przyjrzycie zobaczycie Śmierć na swoim szarym koniu, zobaczycie Niepewność – ach, jest tutaj w pełnej krasie!, zobaczycie Zdradę, która uśmiecha się zawadiacko, Żal i Strach w jednej parze, którzy nie muszą wypowiadać żadnych słów, by i tak się ich bano.
Jeden bez drugiego nie chciał istnieć.
I wszystiego było tutaj za mało temu, który nie był gotowy na spotkanie się na polu bitwy z tym, który nauczył go, jak prawidłowo oddychać, żeby żyć; i wszystkiego było tutaj pod dostatkiem; i szarpały pazury i chciwie wołały o więcej kły, i bębniły szponyo złote kopce i z ukontentowaniem, w ciszy, wyginały się wargi – za mało i za wiele zarazem! Proszę, znajdźcie mi ten idealny środek, znajdźcie równowagę w chaosie, którego przeznaczeniem nie było bycie uporządkowanym – skoki napięcia szumiały w najwyższych woltach, więc zmaleć..? To jak odwołać imprezę, kiedy wszyscy najważniejsi goście się już zebrali...
Tak, będziesz zdrajcą.
Już nim jesteś.
Tak, Kot w swej wściekłości (czy to była wściekłość?) wyrwał swój skarb w kieszeni (nie chciał słuchać ciszy w jego wnętrzu) i wrzucił tam, gdzie jego miejsce, ciągle mu zbyt mało było tylko jednego – cierpienia! Upadek, jedyny znany termin, niech obejmuje ramionami, niech podtrzymuje ciało (ach, to nie Upadek, to właśnie twój Raj daleki od odcieni czerni), niech już tak zostanie, jak i pozostaniesz Ty, nie krzycząc, nie płacząc, nie wymawiając poplątanych słów bez znaczenia i głębi, co przeciekają między palcami i których nie chce się słuchać w ich okrutnie beznadziejnym brzmieniu. Siedzisz na ławie oskarżonych o grzechy (tak, tyś grzechem samym w sobie, co żałuje, że został zrodzony) i łaskawie czekasz – niech świat przyniesie to, co ma! Otworzyłbyś ramiona, zabił wszystkich – i zostawił tylko dwoje... Nie, zostawiłbyś tylko jednego, bo, jak sądziłeś, ta jedna, jedyna osoba nie chciała mieć już z tobą nic wspólnego. Bo, jak sądziłeś, ta osoba wybrała swoją stronę... Nie mogło być tutaj żadnego neutralnego gruntu – nienawiść lub miłość, oba gorące uczucia, których nie da się od siebie oddzielić, jeśli są prawdziwie głęboko zakorzenione, czerpiąc wodę prosto z serca, umysłu i duszy – trzech świadectw człowieczeństwa na raz! I jednak rzeczywiście wszystkie wypowiadane zapewnienia i słowa nie mają znaczenia, a wiara chwyta tylko to, w co już dawno się uwierzyło – w tą autodestrukcję czegoś obrzydliwego, karalucha, którym był, a którego zdradzała własna krew, własny umysł, by wywyższać się do roli władcy. Nie wiem, dlaczego. Nailah też tego nie wiem.
Niezrozumienie buduje się coraz bardziej, wzmacnia strop poddasza...
Siedzisz na ławie oskarżonych o miłość, panie Warp. Jesteś silny? Zostaniesz? Och, co za głupie pytania dla samego siebie...
Sahir wierzył tylko panience Przegranej, tej złej bliźniaczce Fortuny – przyjmując niepowodzenie za realizm unikało się bardzo wielu nieprzyjemności, wiecie? Cóż więc z tego, że Ja wiem, że Ja rozumiem, gdy ten, co spoczywa pod splotem urojeń nie jest w stanie spojrzeć na świat okiem trzeźwym i obiektywnym..?
Nie, nie – lepiej zabić samego siebie i nie zabijać nikogo więcej.
Nie, nie, cóż Ty mówisz, o Władco Nocy..? Zabijać – to właśnie twa natura! Niszczyć tych, których nienawidzić!
Nie, nie – lepiej żyć jak zwykły człowiek...
Nieee, oj nieee, hahaha, nie rozśmieszaj mnie, Nailah...
Ty już nigdy nie będziesz wystarczająco ludzki.
Lekko drgnął, wyczuwając przy sobie ciepło drugiego ciała, które go podpierało, lub dla którego był podporą – pojęcie tego rozmywało się w kompletnym braku chęci poznania rzeczywistości – biała kartka, taką powinien zostać ten umysł, bardzo brudna, bardzo stara, bardzo nadpalona kartka, lecz nadal pozostająca białą – tą, na której nikt niczego nie zapisał i właściciel wolał, by taką pozostała, zbyt zajęty wyrzucaniem komody opisanej "Colette Warp" ze swego wnętrza – wszystkich myśli, wszystkich emocji, wszystkich pięknych nauk, pięknych chwil – tylko nie potrafił wyrzucić jednego pięknego obrazu barw, pejzażu bezcennego, pejzażu doskonałego, co odcinał się na tle każdego z elementów dopasowanych do siebie w idealnej całości – kiedyś przedstawiał coś ważnego, czy nadal przedstawia? Nie da się wszystkiego przekreślić w jednej chwili, ale bardzo łatwo się wyłączyć, zapaść w samym sobie i odpierać od siebie wszystkie zewnętrzne bodźce – to naprawdę łatwe, wierzcie mi.
Choć może znowu kłamię..?
Wziął głębszy oddech i zatrzymał go na chwilę w płucach, sparaliżowany bólem promieniującym z rany, która przestała krwawić – na szczęście... prawda? Głowa nadal pulsowała po uderzeniu i emocjach, które się przez nią przetoczyły – ten ogień już się wypalił, po tym ognisku pozostał sam popiół... Zacisnął mocniej powieki i napiął mięśnie – zostały rozluźnione w parę sekund potem, wraz z wypuszczeniem oddechu z płuc. I nie było żadnych słów. I nie było nawet spojrzenia, choć otworzył oczy – zmęczone, obojętne oczy, które patrzyć mogły godzinami, a i tak niczego dostrzec nie zamierzały.
Problem w tym, że egoizm nie boli, czyż nie?
Problem w tym, że w gruncie rzeczy nie winiłeś Coletta.
Rozumiałeś.
Może nie widział tego odpowiednie, może to efekt picia, może tragedii, w której nie mógł uparcie uciec do słodkiej bezczynności w postaci absolutnej czerni i objąć jego śmierci, może po prostu ktoś na górze, jakieś siły wyższe, uważały, że wciąż ma tutaj coś do zrobienia - już teraz nie miał nic do stracenia, gdy uważał, że stracił Coletta... i nie potrafił pojąć, dlaczego w takim razie nie potrafił żałować tego, że pojawił się na błoniach. I nie potrafił pojąć, dlaczego tak mu zależało na Smoku, a mimo to, nawet gdyby mu powiedział, co zamierza zrobić, a ten błagał go, by tego nie robił - i tak by poszedł. Czemu? Dlaczego zmienił się w COŚ, czym gardził ongiś całym sercem, starając się walczyć o swą bezinteresowność i serce, które chciało pomagać? Kiedy to się stało? Dlaczego tak się stało?
Błagam, odpowie ktoś?
Tak i był to plac zabaw, a Jemu uciekła dawno kierownica - i choć się przebudził, a przez chwilę dostawał tą białą kartkę, tak zaraz znów zaplamiła się krwistymi plamami - już jednak łzy te nie znalazły odzwierciedlenia w rzeczywistości.
Płakał, bo nie potrafił zrozumieć, jak może nie żałować, że po raz kolejny niszczył wspaniałą osobę przy swoim boku.
Płakał, bo nie potrafił żałować.
Płakał, bo nie miał uczuć.
Więc jakim cudem płakał..?
- Gdzie... moja różdżka? - Wychrypiał, przejeżdżając matową otchłanią po cieplarni.
avatar
Oczekujący
Colette Warp

Nieużywana cieplarnia nr 3 - Page 2 Empty Re: Nieużywana cieplarnia nr 3

Pią Kwi 10, 2015 11:23 pm
To ciche nucenie, którym ubarwił choć na moment zapomniane pomieszczenie ucichło już dawno. Było tak ciche, że nie zbudziło nawet kurzu, który zalegał tu na wszystkim: na podłodze, na której oboje siedzieli, na stole jaki zasłaniał drzwi, na starych doniczkach i koszmarnie powyginanych, uschniętych roślinach. A teraz, kiedy nawet echo wspomnienia cichych słów umarło tu pożarte przez czas, było tu cicho jak w grobie. Naprawdę ciężko było ile czasu minęło od kiedy ułożył Sahira jak laleczkę pod tą szafą i zadbał o zamknięcie drzwi, albo jak najcichsze przesunięcie stołu tak, by w pierwszej chwili byli dla osób wchodzących zupełni niedostrzegalni. Młody Warp był w końcu taki zaradny. Taki genialny. Zawsze miał plan. A potem co...? A potem skulony usiadł jak najbliżej morderczego potwora, jakiego uznał za ostoję spokoju i toksycznej harmonii, i trwał mając nadzieje, że właśnie tu, właśnie w takiej pozycji przyjdzie mu się zestarzeć i przeminąć, a wampir się nie obudzi. Że będzie tu sobie spokojnie spał, a całe pokolenie, jakie mogłoby mieć do niego pretensje o ludobójstwo; wymrze robiąc miejsce kolejnemu, jakie da Nailah'owi czystą kartę. A gdy ten obudzi się wreszcie w czasach spokoju, z prochem zamiast Colette w ramionach, będzie mógł od nowa zacząć... walczyć o cokolwiek...? A do tego czasu Smok, który wcale nie był wieczny czy wiekowy, chciał go pilnować, trzymać z dala od konsekwencji przed jakimi go przestrzegał, przed jakimi rzekomo miał go nie uchronić, nie dając mu odejść. To dopiero było pokręcone... i egoistyczne. W końcu egoizm nie boli. Nie tak bardzo jak złamane serce czy bok przebity gałęzią. Nie bolał, a nawet tworzył piękną podbudówkę pod udane przekonywanie siebie o słuszności swoich decyzji i działań. O tym, że faktycznie może siedzą tu już dziesięć lat i może już nikt nie pamięta wojny o błonia...?
Nie było to słychać nawet gwiżdżącego na dworze wiatru, wnętrze było tak nieruchome, że nawet kurz nie opuszczał swojego stanowiska. Wszystko trwało w oczekiwaniu na zmiany, niecierpliwie licząc na to, że kiedy już przeminie pewna era połamane, zepsute, przeżarte przez korniki, niezrozumiane i niekochane, zapomniane zabawki tkwiące w starej budowli wreszcie odnajdą sens swojego istnienia i na nowo ktoś ich użyje albo pokaże jak same powinny o siebie zadbać.
Colette powinien był lepiej opatrzyć Sahira. Powinien znać lepsze zaklęcia uzdrawiające. Idąc tym tokiem myślenia nie powinien był zrzucać nań drzewa. Nie powinien rozpoczynać pojedynku. Nie powinien iść na błonia. Nie powinien wychodzić ze szkoły. Nie powinien był kiedykolwiek pozwolić Sahirowi opuścić wrzeszczącą chatę tamtego dnia. Powinien zadusić bunt pocałunkami, kurzem i poematami ze starych książek, jakie zawalały podłogę. Przecież mogliby tam zostać, Warp mógłby czytać mu je przez wieczność. Drugi raz nie zamierzał popełnić takiego błędu.
Wsłuchiwał się w oddech drugiego chłopaka o dziwo nie czując pustki w głowie. Napadu myśli też nie było. Wszystko rozgrywało się za szybą, za drzwiami, kiedy chłopak po prostu siedział na ławce oskarżonych i czekał na osąd. Nie wiedząc przy tym czy aby na pewno zrobił wszystko, co było możliwe, czy może coś pominął, czy wybrał odpowiednią drogę, odpowiednie słowa? Nie zboczył przypadkiem ze ścieżki? Nie skręcił w złą stronę? Teraz było już za późno na zmianę decyzji. Posypało się za dużo gorzkich epitetów, za daleko to wszystko zaszło, a Colette nie mógł już słuchać o spekulacjach, niechęci wampira i jego odepchnięciu. Czemu wampir nie mógł po prostu zasnąć tutaj, pozwolić ranie się bez pośpiechu, powoli zagoić, w chwilach głodu zatapiając zęby w jasnej skórze na karku Puchona – w końcu Col nie czuł, że potrzebuje teraz jedzenia, albo snu, albo podniet czy kontaktu z kimkolwiek. Wbrew jego ekstrawertycznym zapędom też chciał teraz maksimum spokoju i minimum słów. Taki był beznadziejny... tym razem to on na pełnej linii zaprzepaścił wszystko.
Ale Nailah nie zamierzał spać, polak słyszał to w oddechu. Miarowa wymiana tlenu, zrobiła się bardziej chaotyczna, przemyślana, jakby miała pomóc zwalczyć ból pobudki. Za szybko, Sahir, za szybko... budzisz się o 300 lat za wcześnie.
Potem było lekkie drgnienie i szurnięcie o szafę, jakie nastąpiło, kiedy budząca się bestia nabrała głębszego wdechu. A potem chrapliwe pytanie, kompletnie wyprane z emocji. Po nim Warp chwilę sam walczył z dziwnym przekonaniem, że to mu się tylko wydawało i wampir nadal słodko śpi. Że wybrał jednak przyjemny scenariusz, jaki serwowała mu Fortuna, podsuwając miękką poduszkę i poświęcając własne dziecko, by chroniło łożnicy.
Ale nie, nie śniło mu się. Sięgnął więc niespiesznie za pazuchę odpiętego płaszcza i z wewnętrznej kieszeni wyjął różdżkę, jaka nieomal uderzała go w palce niewidocznymi, odpychającymi iskrami. Przypominając w swojej niechęci do Smoka kawałek kopiącego prądem metalu. Po czym ułożył zgrabne drewno łagodnie na podłodze, bez słowa pozwalając mu legnąć tuż przy udzie rannego. I wrócił do poprzedniej pozycji z tym, że zdecydowanie odciążył tors Krukona od swojego ciężaru, i z tym, że miał palce bardzo luźno splecione na chłodnych, nieruchomych dłoniach, kiedy oplatał się w pasie jego ramionami. Tak, by Sahir mógł bez trudu je wyszarpnąć i sięgnąć po swoją własność. Colette pamiętał o niej, to była dla każdego czarodzieja jak trzecia ręka, od której nie mógł się odzwyczaić. Jego własna różdżka znalazła wampirzą zgubę i przyciągnęła ją bliżej, ale nie znaczyło to, że oba kawałki drewna specjalnie za sobą przepadały.
Zażyłość Colette i Sahira polegała na tym, że oboje wykorzystywali siebie nawzajem, by osiągnąć coś, czego nie mieli nigdy wcześniej. Rwali sobie nawzajem dusze ku chwale nauki, chęci poznania i zaspokojenia ciekawości. Dobierali się do najgłębszego bagna swoich jestestw, żeby pozyskać wciąż więcej i więcej terenów. Zrobić ekspansję na większe tereny zajmowanych myśli tego drugiego i chwalebną pozycje kogoś, kto jest w stanie wpłynąć choć w małym stopniu na decyzję tego drugiego, chaotycznego stworzenia. Zabawa kończyła się w momencie, w którym którykolwiek zaczyna tego wszystkiego żałować.
I kiedy nie tylko same akta, ale cała szafka niosąca ślady ich przetrzymywania, ginęły palone w ognisku, rzucając ostatnie, ciepłe światło na policzek Nailah'a.
Acta est fabula.
Sahir Nailah
Oczekujący
Sahir Nailah

Nieużywana cieplarnia nr 3 - Page 2 Empty Re: Nieużywana cieplarnia nr 3

Pią Kwi 10, 2015 11:58 pm
Jedno pytanie, jedna odpowiedź, jeden początek, który następował po końcu, lub początkiem końca właśnie miał być – i nie wiesz, którą opcją będzie i błądzisz, zastanawiając się, czy jest choć maleńki cień nadziei w czynach i słowach, a żadne z nich wyjść nie chciało, mierzone wielkimi kosztami, co mogą nawet nie przynieść zwrotu kosztów, a jedynie pogłębić zadłużenie banku pożyczkowego. Zakładamy się, jak w kasynie, o to, które z nas będzie miało lepszą pozycję, jednocześnie nie chcemy tego wiedzieć – więc co chwila słychać pass, zagranie va bank już było, dostali od siebie odpowiedzi. Dostali oboje po pyskach, aż posypały się iskry z oczu ochrony i właściciela tej sceny, która nie miała najmniejszych szans na uniknięcie zniszczeń – nawet piosenka, tak idealna, musiała ukryć się pod pierzyną kurzu, kiedy ogłoszono przerwę dla jednego z aktorów, lecz czekać tak w nieskończoność..? Ta, tak właśnie powinno być – mylisz akty, Sahirze, to nie teraz, to nie tu, to jeszcze o wiele za wcześnie...
Nabierasz kolejnego, bolesnego tchu, czując intensywny smród krwi dodającej swoje trzy grosze do mieszanki wybuchowej krążącej pod kopułą kruczych, posklejanych włosów – oczy są nieprzyjemnie wysuszone, pieką, nogi są odrętwiałe, zimno pomieszczenia wprawia w dreszcze – wiele aspektów do zauważenia, czy jedna zauważasz którykolwiek z nim, wraz z przyjemnym ciepłem tum przy sobie..? Niepomny na nic cofasz swoje ręce i sięgasz o swoją własność, która przylega ci do dłoni – może, wbrew tym wszystkim zaprzeczeniom, jesteś egoistą? Mógłbyś zadać to pytanie na głos. Znów zacząłbyś pleść pajęczyny słów, potrafiłeś peplać bez końca i bez końca, zarzucając myśli drugiej osoby własnymi, toksycznymi... Zaciskasz palce na jej twardej nawierzchni, w której wyżłobiono maleńki kawałek ornamentu na tej cienkim kawalątku drewienka – choć, czy ja wiem, czy aż takim cienkim, w porównaniu z innymi różdżkami..? Rozgrzała się natychmiast w twoich dłoniach, pulsując, nakarmiona świeżą krwią, czując niechęć ciebie do niej, jej do niego, czując brak zaufania, czując pytania – odsyłała pytania spowrotem... Różdżka, która wypełniona była czystym jadem, nie kolcem jadowym, który normalnie się dodawało jako rdzeń – pompowała go w twoje żyły? Nie, niczemu nie była winna, była wierna, była niezawodna, doskonale odpowiadając twoim potrzebom, a teraz..? Nabuzowana winna idealnie wcalić się w twe ciało, tymczasem szepcesz jej w myślach, że ją przekarmiłeś, że jest bezużyteczna.
Czy różdżkę można kochać jak własne dziecię, skoro jest się jej pierwszym, jedynym posiadaczem? Skoro każda różdżka ma własną wolę, skoro, prawdopodobnie, ma własnego ducha, którym się kieruje, gdy coś jej się bardziej lub mniej podoba..? Wołała do Ciebie – pójdźmy! Wybierz czar, zabij, wyceluj, Ja Cię posłucham..! Oliviander powiedział Ci, że jest to bardzo trudny rodzaj różdżek. Powiedział, że są niegroźne. Powiedział, że rzadko kto nad nimi jest w stanie zapanować i że jednak jest niegroźna... Być może normalnie są. Lecz nie te, które znalazły się w twojej dłoni.
Unosisz rękę, kierując ją w drzwi, by rzucić zaklęcie, jednak za bardzo uciekają twe myśli – skoro nie możesz nad nimi panować, jak chcesz opanować Ją? Wibruje między palcami, nie chce być używana, gotowa wypluć z siebie zapamiętany czar pierwszy wierzchu, byle pokazać ci, jak słaby jesteś...
Opuszczasz dłoń, która z cichym stukotem bezsilności opada na podłoże, a ty znów odprężasz ciało, które zbyt boli, gdy je wykorzystujesz.
Nie było szansy na następny wiek, nie było szansy nawet na następne dziesięciolecie – w oddali, której widać ze szklarni o brudnych szybach widać nie było, nauczyciele wraz z dyrektorem już pracowali nad dowiedzeniem się, kto przyczynił się do tej tragedii.
Różdżko – zdradziłaś. Zdrajców się zabija, wiesz?
- Prawdopodobnie... nie ma żadnego świadka z wydarzeń na błoniach... Prócz... Ciebie... - Mówił bardzo cicho, bardzo powoli zachrypniętym głosem, choć wolałby nie mówić. Choć wolałby nie oddychać... Może to Felix Felicis Coletta, o którym Nailah pojęcia nie miał, sprawiał, że jednak to, co powinno zostać spalone do reszty nie chciało spłonąć i to, co miało pozostać martwe, nadal jakimś cudem agonalnie drżało, nie mogąc wydać ostatniego tchu? - Uratowałeś mnie... żeby mnie postawić przed sądem..? Aż tak... mnie nienawidzisz?- Nie było w tym głosie ironii, cynizmu, śmiechu, żalu... Był to głos pozbawiony emocji, tak jak i pozbawione ich było spojrzenie. Tak fakty prezentowały się w jego oczach. Tak prezentowało się w jego oczach wszystko, co od Coletta usłyszał... i nadal nie był w stanie go zabić.
Nie denerwował się.
Nie żałował...
Żałował – nie w całkowicie ludzkim pojęciu, w jakim można mościć w sobie żal – to uczucie było zdecydowanie bardziej rozłożone, przykryte pozorami nieistnienia.
avatar
Oczekujący
Colette Warp

Nieużywana cieplarnia nr 3 - Page 2 Empty Re: Nieużywana cieplarnia nr 3

Sob Kwi 11, 2015 1:05 am
Wzrok Puchona nadal był utkwiony w miękkiej granicy pomiędzy zakurzonym blatem, a majaczącym w oddali widokiem zamkniętych drzwi. Otwierane bardzo mocno skrzypiały więc, nawet gdyby Cola zmogło zmęczenie nadal usłyszałby charakterystyczny jęk prawie nieużywanych zawiasów i chrobot wrót ocierających się po już i tak porysowaną podłogę. Nie przestawał patrzeć na jedyne miejsce, przez które ktokolwiek mógł tutaj wejść i pozwolił wampirowi zabrać dłoń, wybadać swoją własność zapewne szukając na niej ewentualnych zniszczeń. Sam ograniczył zmiany tylko do tego, że zmęczony opuścił powieki do połowy. Nie chciał o niczym rozmawiać, był gotów bez słowa wykonywać pomniejsze polecenia i stróżować tego, kogo pilnowania sam się podjął. O całe wieki za późno, ale jednak; lubił sobie wierzyć, że jeszcze był czas, że wcale się nie spóźnił i jeśli zacznie działać, to osiągnie zamierzony cel.
Że Sahir znowu zaśnie. Odzyska do niego zaufanie w przeciągu najbliższych trzydziestu sekund, obejmie go na powrót ramieniem w pasie, oprze podbródek o ramie i pozwoli głodowi zatrzymać się w czymś w rodzaju hibernacji. Brak rozmowy miał w tym pomóc. Półmrok cieplarni także, ciepło ciała Cola także. Nawet tamta głupia piosenka miała kołysać go pod powierzchnią rzeczywistości i zsyłać lekkie i przyjemne sny. Ale nie, pilnowany zaczynał się rozbudzać i dzierżył właśnie w palcach broń, jaka jakby nie patrzeć zsyłała zdecydowanie więcej bólu i śmierci, niż pamiętała dobrych uczynków. Nosiła na sobie ślady czarnej magii
i zaklęć niewybaczalnych, kąsając palce niewprawnego w sztuce ich używania, czarodzieja, który złapał ja tylko po to, by oddać właścicielowi, nawet bez pomyślenia o użyciu jej. Swoją drogą ciekawym byłoby sobaczyć jak czarodziejski przedmiot, wierny Sahirowi bardziej niż ktokolwiek inny, podziałałby w dłoni Colette...? Pewnie nie podziałałby albo odbił zaklęcie posyłając wprost na oszukańca. Wprost na Arlekina-złodzieja, który przetrząsa cudze mieszki i wynajduje w nich skarby.
Dość już. Zwrócił zgubę i jednocześnie nie chciał więcej używać zaklęć, nawet z tak cudownym dla nich eliksirem, jaki nadal działał i zamierzał działać jeszcze długie, długie godziny najpewniej faktycznie mamiąc zmysły wampira. Bez Felixa Colette nie żyłby. Bez Felixa nie siedziałby tu teraz. Bez Felixa Sahir oczyściłby się ze słabości i w istocie zabił ostatniego, niewygodnego uczniaka, jaki przez własnego pecha miał czelność przypałętać się na błonia, niesiony swoimi krótkimi nóżkami. Dokończyłby dzieła.
- Tak. - suchość w gardle, jaka zmieniła słowo w chrobot, była spowodowana brakiem czegokolwiek, co mogłoby zwilżać przełyk. Zabrakło chyba nawet śliny. - Ciekawe komu jest to bardziej nie na rękę: Tobie czy Caroline Rockers.
Nawet jeśli nie śledził dokładnie ruchów drugiego chłopaka, jeśli nie poświęcał im pełni ostrości swojego wzroku, to widział delikatny, brązowy zarys kątem oka i wiedział, że to różdżka wycelowana w miejsce  w które on patrzył cały czas. Ciekawe tylko cóż chodziło Nailah'owi po głowie...? Depulso? Bombarda? Coś mające na celu zawalenie budynku, aby wampir mógł osiągnąć upragnioną śmierć zawalony masa szkła? Albo może zabity szybko i bezboleśnie przez zaalarmowanych hałasem nauczycieli...? Na pewno przybiegliby tu i potraktowali wampira jak niebezpiecznego zbrodniarza z bronią w reku i dokonali błyskawicznego samosądu – to zawsze też jakiś sposób na śmierć. I zawsze jacyś nowi bohaterowie do spisania na kartach historii; w końcu, ktoś musi być zły, żeby ktoś inny mógł być dobry. Sahir chyba już wbrew nawet najżarliwszym zapewnieniom otaczającego go ciasnego kręgu życzliwych mu osób, idealnie i chętnie wpasowywał się w szablon złego charakteru i rozsmakowywał się w czytaniu i odgrywaniu tej roli. Dlatego też pomimo całej pozostałej jeszcze wiary w Czarnego Kocura, Colette też rozumiał go na pewnych drobnych płaszczyznach i w całej bestialskości dzisiejszego dnia nie zdziwiłby się i nie odwrócił zszokowany głowy, gdyby poczuł dotyk różdżki na potylicy, wycelowanej idealnie, tak, żeby margines błędu i chybienia zaklęcia został zmniejszony do absolutnego minimum. To nie mogłoby się nie udać, nawet najmniej mordercze zaklęcie ze wszystkich ofensywnych, zasadzone celnie w tak newralgiczne miejsce zmyłoby ostatni problem wampira jak dziecinna igraszka. Na dodatek bezbolesna dla ofiary.
To miałoby ręce i nogi, wtedy rozmówca nie bez potrzeby nawiązywałby do jednocyfrowej liczby świadków, pozwalając łaskawie, by ich ostatnia wspólna rozmowa była o wiele spokojniejsza. I ze strony Colette bardzo wybrakowana i okrojona. Swoją drogą odrobinkę zainteresowało Puchona czemu wampir tylko jego zalicza do 'wyłącznie świadków', omijając obecność Ślizgonki, która zmyła się w chwili, kiedy brunat zbierał się z podłogi przez innego mordercę. Na pewno i Krukon ją w końcu widział. Takie myślenie zajęło jednak tylko chwilę, hierarchia goszcząca teraz w świadomości okularnika poprzestawiała istotę ważności wielu rzeczy.
- Powiedz mi... - mordowałeś bez mrugnięcia moich przyjaciół - ...skąd... - okłamałeś mnie, choć obiecałeś, że nigdy tego nie zrobisz - ...pomysł, że... - chciałeś odwrócić się i bez słowa pożegnania zostawić mnie samego na tym świecie, najpierw miesiącami próbując mi udowodnić, że to ciebie ciągle opuszczano - ...Cię nienawidzę...? - a teraz poddajesz się tak po prostu i masz głęboko w dupie to, co nas połączyło... chyba.
Jeszcze brakuje, żebyś zażądał z powrotem swój wisiorek.
A ja, głupi, pewnie bym ci go zwrócił.

Tak, jakby nie patrzeć Tomiczny wyrządził przyjacielowi... ukochanemu... wielką krzywdę pozostawiając go przy życiu, bo był zbyt słaby, by się z nim rozstać; zresztą ten stan rzeczy nadal się nie zmienił i wciąż nie miał na to wystarczająco siły. Ale tak samo jak Sahir masakry, tak samo on tej 'łaski', zupełnie nie żałował. Nie myślał o konsekwencjach, ale nie żałował.
O wielu rzeczach nie myślał patrząc na drzwi.
Sahir Nailah
Oczekujący
Sahir Nailah

Nieużywana cieplarnia nr 3 - Page 2 Empty Re: Nieużywana cieplarnia nr 3

Sob Kwi 11, 2015 1:49 am
Nie wiem, po prostu nie wiem, tak samo, jak na początku dnia wydawało mi się, że znam zakończenie, że wszystko będzie ułożone według utartego schematu, a ten dzień, choć nawet się nie skończył, to przyniósł kompletnie niezapowiedziane wydarzenia, o jakich nawet nie śniłem, jak i nie śnił o nich wampir, teraz wsłuchujący się w te krótkie zdanie, w te ciche słowa – nie musieli krzyczeć, choć może i krzyczeć powinni, nienawidząc się wzajem, mając sobie tyle do wyrzucenia... Nie, to Colette miał mnóstwo jemu do wyrzucenia, on wszak nie zacznie krzyczeć na samego siebie, stracił na to ochotę, woląc dopasować się do stanu kompletnej obojętności, w którym wewnętrzne łzy objawiały się krwawieniem – nie, nie, nie tym fizycznym, rana wciąż trwała w bezruchu, zakryta bordowym, czarnym już wręcz bandażem. Może i nie śnił, ale ten stan był podobny do snu. Połowicznie osiadł w rzeczywistości, która wcale go nie interesowała, połowicznie (z połowy już wymienionej) więc się odezwał, nijak nie zainteresowany, połowicznie (ta połowa z połowy połowy, nadążacie?) bardzo chciał poznać odpowiedź... Albo i za mało było tu połówek, a zbyt wielkie i zbyt mocne słowa. W tym trybie dochodzimy, bardzo powolutku, do kompletnego zera – w końcu osiągniemy ten stan (oby nie), gdzie sumienie całkowicie wygaśnie, człowieczeństwo zapomni, że kiedykolwiek w tym ciele istniało i wygaśnie, wypaczone wszystkim, czego doznało i dowiadując się, że tak naprawdę nigdy potrzebnym nie było. To był właśnie ten idealny egoizm. To była właśnie ta nienawiść i ten głęboki żal, w którym odbijał cały swój wewnętrzny syf, którego doznał od innych, na każdego po kolei – w końcu nawet i na Coletta, by poczuł, jak to jest być zdradzanym, odrzucanym.
Cierpienie innych nie ukoi co prawda jego cierpienia, ale to nic, bowiem gdy cierpią wszyscy, ból jest łatwiejszy do zniesienia. Natomiast gdy tylko niektórzy są skazani na wielkie tragedie, to w dziele Stworzenia tkwi ogromny błąd.
Nie odpowiedział niczego, przemilczał, zastanawiając się, jak bardzo jest mu to nie na rękę – odpowiedź znalazł bardzo szybko, a w niej pojął, że jemu to obojętne, czy Colette żyje, czy nie – tak i dokładał sobie pytań na pytanie, zastanawiając się, jak można być tak... pustym. Jak można tak balansować na pograniczu maszyny – czy wszystko to, przed czym umykał, przed czym starał się bronić innych i samego siebie wreszcie miało w niego uderzyć? Mógł zadawać milion takich pytań, a one niczego nie zmienią  - i wciąż ta bezinteresowność i kompletna znieczulica były najgorszym, a skoro było to takie złe, to winien przestać. Nie potrafił przestać. Nie wiedział, czy chce przestać, skoro nie musiał się tutaj o nikogo martwić, w swojej prywatnej skrytce. Normalnie zająłby się Colettem, opatrzył jego rany, normalnie nigdy nie zostałby pod tym drzewem, podświadomie czując, że to wydarzenie naprawdę nie pozostanie bez echa i bynajmniej nie chodzi o to echo w wymiarze kary... ale o to echo, które odbije się w jego wnętrzu, tak, gdzie oczy ludzkie nie sięgają.
Nie chciał się starać.
Odczuwał bezruch świata i jego doskonała harmonię zsynchronizowaną z ludzkim bytem całym sobą, pośród zapadających tych cieni, w zimnie, jakie go ogarniało, w senności, w ciężkości głowy, a w której ciepło ciała Coletta było przerwaniem połączenia z siostrą Śmiercią, co pokazywała mu świat swoimi oczyma i bodźcami, jakie ona odbierała. Bardzo ubogie były to bodźce, ale czy nie tego chciał..?
Zapewne nauczyciele najpierw użyliby zaklęć nie zagrażających twemu życiu, takich jak Drętwota i nie mieliby jaj, żeby cię zabić (bardzo dobrze, niech nie kalają swych rąk krwią, których kalać nie powinna żadna istota ludzka...) - nie ma więc sensu na to liczyć... Przyszliby, zabraliby cię, opatrzyli na pewno, a potem – aurorzy, Ministerstwo, oskarżenia, przesłuchanie, nawet nie musieliby używać veritaserum – zamierzałeś im wszystko powiedzieć, no bo dlaczego nie? Po co miałbyś zostawać wśród żywych?
Czym jest właściwie nienawiść? Nie odpowiedziałeś Smokowi, milczałeś, wpatrując się w bezruchu w jeden i ten sam punkt, ledwo co mrugając, zastanawiając się, czym właściwie są uczucia – czy one w ogóle istnieją? Wydają się tanią bajką, autosugestią, zwykłą odpowiedzią manipulacji i wyobraźni – czy to tylko ty jesteś taki chory, że zaczynasz je gubić, mieszasz i w swojej pogoni za nimi zacząłeś znęcać się nad wszystkimi wokół, krzywdząc ich, by wreszcie... zacząć zabijać? Wszystko, byle poczuć – poczuć jak najwięcej, potem ranić samego siebie, potem innych – w pogoni za dowodami, że żyjesz, a tutaj miałeś jeden dowód, który ci to ukazał o wiele szybciej, zdążył ci go podać do dłoni, zanim sam po niego sięgnąłeś – cudownie się wystawił, sam do ciebie wręcz przyszedł, sam chciał do ciebie przylgnąć – naiwny Smok, który próbował, chyba, usprawiedliwiać twe czyny, nie mając najmniejszego pojęcia, jak głęboko ten mrok był w tobie zakorzeniony – byłeś przecież dla niego... jaki dla niego byłeś? Byłeś choć trochę miły? - masz teraz nadzieję, że tak, nie chciałbyś... a może właśnie chciałbyś zostać tylko źle zapamiętany? Kiedy nie chce się danej osoby wspominać, znacznie łatwiej pogodzić się z jej odejściem, a z drugiej strony nie wiedziałeś, co chodzi po głowie Smoka i teraz naprawdę nie chciałeś się nad tym zastanawiać, kolejna obojętna rzecz – niczego innego się nie spodziewałeś... Lecz zostawić go tam, na tych błoniach? Może powinieneś był? Co jednak, gdyby Rockers nadal się tam kręciła? Warp by jej nie podołał... Zadziałałeś instynktownie...
I już twoje myśli zdołały gładko uciec od poprzedniej myśli, mętnie przelatując do następnej, na której się zatrzymały, w której mogły się kłębić, ciężkie i niechętne do wypływania na światło dzienne.
- Być może dlatego, że jestem uosobieniem twej naiwności i ślepej wiary. - Ledwo poruszył wargami, wypowiadając na głos, mrukliwie, jeden z tych sekretów, jedną z tych naiwnych i okrutnych prawd, w których próbował ułożyć swą winę w tym, co zrobił - lecz jak czuć winę, gdy widziało się jasno i klarownie słuszność w przedsięwziętych czynach?
W jego polu widzenia nie było żadnej drugiej szansy. W jego widzeniu Colette podpisał już wyrok i skazany już został dawno skazany, wykonano śmierć.
On był martwy, skreślony, więc i piękny i barwny Smok stał się szary i bezbarwny.
Niedostępny.
avatar
Oczekujący
Colette Warp

Nieużywana cieplarnia nr 3 - Page 2 Empty Re: Nieużywana cieplarnia nr 3

Sob Kwi 11, 2015 6:44 pm
Jakby nie patrzeć cała sytuacja jednak w chory sposób weszła na utarty schemat spotkać Sahira i Colette. Na początku łączyła ich rozmowa, potem był delikatne ataki sprawdzające odporność przeciwnika, potem jeden, wielki atak, po który na zmianę sięgał jeden z nich, skrucha i poprawa relacji, jaka umacniała pędy więzi, którą oboje pletli. Teraz przyspieszyli bieg wydarzeń, kosztem przedłużenia czasu zbierania się po wielkim ciosie. Niby wszystko było tak samo, a jednocześnie tak cholernie inaczej.
I tak cholernie cicho.
Oboje nie byli sobą, siedzieli tu, poruszali z ospałością, jakby ktoś rzucił na nich zaklęcie, a Colette mówił sobie jak cholernie nienawidził ciemnych, cichych miejsc, i jak niesamowicie cudownie byłoby zostać tu na wieczność, z dala od świata, jaki w końcu upomni się o Sahira. Upomni z siłą, która oślepiona nienawiścią będzie gotowa oderżnąć Smokowi obie ręce i oba skrzydła, żeby tylko wypuścił Kota z objęć i nie popędził za nim. Bo popędziłby – to jest więcej niż pewne. Tak samo jak gwarancją było, że odradzałby Nailah'owi walkę na błoniach, a tamten za nic by nie posłuchał. I tak Cierpienie dziś mocno się nasyciło spijając gęstą maź, w jaką zmieniały się obie dusze. Ciekawe ile Satysfakcji się wtedy zrodziło? Jej pojedyncze jednostki biegały teraz po błoniach jak szczeniaczki i buszowały w zielonej trawie? W końcu zawsze jest lepiej jak cierpią wszyscy.
I tylko Warp starał się jakoś z tym wszystkim walczył. I starał się... starać. Bo Sahir już dawno odpuścił, chyba odpuścił już wtedy, kiedy poznali się przy schodach wejściowych. Ciekawe tylko, czy zaczął już żałować tego spotkania czy może jeszcze nie? Wszystko zrobiło się takie odległe i nierealne, jakby nagle wampir stał się obcą osobą, a całą ta farsa była tylko jednym, głupim żartem mającym na celu pokazać Smokowi Katedralnemu, że jego lojalność nie jest warta złamanego Knuta. Bo wystarczyła jedna osoba i jedno uczucie, i odwrócił się od swojej... rasy, od swojej kasty i zdradził ich, w rozumieniu prawa, dokładając swoje zaklęcie do wymordowania każdego ucznia, na jakiego swoją różdżkę podniósł siedzący tuż za nim chłopak. Tak, tak, Arlekin miał więc również plamy krwi na swoich białych rękawiczkach. Ba, nawet sama Szachownica zmieniła się na czerwono-czarną, a po Koniu nie było ani śladu.
Zastanawiające było tylko to, kiedy Sahir był szczęśliwszy....? Wtedy w chacie, czy może teraz? I gdzie był bardziej szczery. Co było prawdziwsze i klarowniejsze: ich niemające końca rozmowy, czy panująca teraz pomiędzy nimi ciężka i bolesna cisza? To nie było pierdolenie w stylu: „dwa oblicza Sahira”, ale bardziej „dwie decyzje Sahira”. W końcu cały świat nie kręcił się wokół Colette, więc jasnym było, że nie był jedynym czynnikiem w całej tej wojnie, ale pokiereszowała go myśl, że nie był w swoim zapatrzeniu na siebie, dość ważny, żeby ja odwlec, żeby się o niej dowiedzieć, żeby może jej... zapobiec...? Ha. Haha...
A teraz siedział w cieplarni z mordercą.
Na dodatek pozbawionym skruchy, któremu Smok miał naprawdę chęć powiedzieć: Isabella na pewno byłaby z ciebie dumna.... ale to wcale nie poprawiłoby sytuacji. Właściwie to przerażał Puchona fakt, że miał teraz całą, ogromną zbrojownię pełną artefaktów, wspomnień i słów, którymi mógłby zadać wampirowi ostateczny cios. Po jedną już nieopacznie sięgnął pchany tym samym, czym pchał się jego przeciwnik: cierpienie jest łatwiejsze do zniesienia, kiedy cierpi więcej osób. Oto hipokryzja Colette Tomicznego. ...ale teraz odłożył już broń. Odłożył, złożył skrzydła i spuścił łeb, ukruszając przy tym sporą ilość połamanych łusek. Na zakurzonej podłodze wyglądały jak złote monety.
Poruszył się wreszcie, czując się jak kamienny posąg, który na swoim aktualnym miejscu spoczynku siedział już stanowczo za długo i widział naprawdę sporo swoimi dwukolorowymi ślepiami. Jego jasny płaszcz szurnął po podłodze, zgarniając na siebie kurzowe koty, a sam Puchon wreszcie usiadł bokiem do rozmówcy, z początku spuszczając wzrok na tyle nisko, żeby skupić go na potarganej koszulce. Sięgnął wtedy doń palcami i podwinął zmaltretowany materiał, przejeżdżając opuszkami po pociemniałym już od krwi bandażu.
- Powinienem był zabrać cie do Skrzydła Szpitalnego. - tak zapewne nawet sam Warp, pomijając pielęgniarkę, poradziłby sobie lepiej. Oczyściłby ranę, sprawdził dokładnie czy zaklęcie zadziałało tak, jak powinno; znieczuliłby odpowiednio, ułożył swoją ofiarę na dużo bardziej komfortowym legowisku. A tak zabrał go do opuszczonego, zapominanego miejsca, pełnego kurzu, bakterii, stęchlizny i brudu, usadził pod starą, grożącą zawaleniem szafę i bez planu oczekiwał na najgorsze. - Ale tam by mi ciebie odebrali. - no tak... każdy po zobaczeniu rozgardiaszu pod Bijącą Wierzbą spytałby skąd Tomiczny wytrzasnął wampira z dziurą w brzuchu.
Przełknął ślinę zakrywając ranę z powrotem i odważył się w końcu spojrzeć chłopakowi w oczy. Nawrzeszczał na niego. Nie upilnował się, puściły mu nerwy i nawrzeszczał bardziej niż na kogokolwiek wcześniej. Należały mu się... chyba jakieś przeprosiny.... co? Ciężko jest tu poruszać kwestię tego, że „nie zasłużył”, ale jeśli rozpatrzyć tą toksyczną sytuację pod absolutnie wszystkimi płaszczyznami, nie oglądając się na resztę, to parę z nich było pozytywnych. Uratował w końcu Colette, jaki na pewno nie zebrałby się z trawnika do czasu pojawienia nauczycieli, no i nie podjął walki w lesie, omijając chęć zrobienia brunetowi krzywdy i ostatecznie nie robił mu tej krzywdy teraz nawet, jeśli wypełniona wspomnieniami głowa Puchona mogłaby istotnie wysłać Nailah'a do Azkabanu przez uśmiercenie co najmniej dwoje uczniów zaklęciem niewybaczalnym. Ale to jedno słowo, było w obliczu całej reszty płaszczyzn prawie niemożliwe do wykrztuszenia. Dwoje brzydkich mędrców zawiodło nawzajem swoje zaufanie.
- Nigdy Cie w pełni nie zrozumiem. - odparł w końcu, bo nie dało się nie zauważyć, że właśnie tego i chyba tylko tego oczekiwał Sahir. Colette chciał mu wytłumaczyć, że to niemożliwe, powoli, po cegiełce odbudowując na powrót swój most, który przez mocne pierdolnięcie posypał się na kawałki, a po drugiej stronie wyraźna jeszcze niedawno figura ruchomej postaci dawno już znikła w czerni. - Czasem jest tak... jakbyś mówił i podejmował decyzje w niepojętym dla mnie języku. Który na dodatek dawno wymarł i nigdzie nie ma do niego podręcznika. Ale to nie znaczy, nawet wbrew całemu gównu, jakie wylałem na ciebie wcześniej, nie znaczy, że chce być po przeciwnej stronie barykady niż ty. - nie miał planu, ani pomysłu, miał proste potrzeby i mimo iż samego nie było go stać na luksus nadziei na lepsze jutro, to chciał dodać choć trochę resztek pozytywnej energii, jakie mu zostały. Przechylił się więc w przód, łagodnie opierając czoło o ramię wampira, na drugim układając dłoń.
- Nie zniszczysz w kilka godzin wszystkiego, co zbudowaliśmy, to wcale nie tak delikatna budowla, jak ci się zdaje.... ja cie nie skreśliłem. Więc ty postaraj się nie skreślać mnie. - przesunął się zgrabiałymi od chłodu palcami po szyi, jaka spięła się od łaskoczącego dotyku chłodnych palców i zaczął okupować odcinek skóry tuż za uchem chłopaka, muskając ją i podrapując, mierzwiąc lekko poplątane włosy koloru smoły.
Już dobrze Sahir...
Sahir Nailah
Oczekujący
Sahir Nailah

Nieużywana cieplarnia nr 3 - Page 2 Empty Re: Nieużywana cieplarnia nr 3

Sob Kwi 11, 2015 7:35 pm
Na plan wydarzeń wkradł się błąd, w ten scenariusz, który niemal (masz rację) utartym schematem spotkań pisali – błąd karygodny, przez który nie mogli tak o prostu przejść na codzienność i do uśmiechów, i do szczerych spojrzeń, do przepraszania siebie wzajem (nie masz za co przepraszać, Smoku, to nie ty tutaj zawiniłeś) i dziękowania – obu tych słów nie było zbyt wiele pośród spotkań dwóch dumnych istnień, które nieludzkie w swej ludzkości przedzierały się przez doby i chodzniki usłane żyjącymi, żeby w końcu odnaleźć siebie wzajem, tak jak i odnaleźli się tym razem... Wiecie, jakiego elementu zabrakło? Pierwszego. Rozmowy. Miłej bardziej czy też mniej, ale rozmowy samej w sobie, w której przelewali myśli na spokojnie... zaczęli od ostrego pierdolnięcia – tak nie można..! Nie da się przeskoczyć całego świata, nie można pomijać ustalonych praw, jakie niepisane wisiały w powietrzu, obwlekając ciało włóczkami, inaczej cały system zaczynał się chwiać, kruszyć od postaw, prowadził do nieprawidłowości w następnych stopniach budowanej wierzy, aż w końcu prowadził do jego zawalenia... Więc nie, to się nie mogło udać... Lecz może, Colette, Dziecko Fortuny, znów zostanie dotknięty dłonią swej Matki i unikną tragedii..? Wydawałoby się, że już jest za późno, że już jest wszystko przekreślone, ponieważ Czarny Kot stopił się z ciemnością, do której przynależał, pozostawił Smoka, rannego, samemu sobie, udowadniając tylko światu, że jest naprawdę... złą istotą, mimo całego przekonania istot mu życzliwych osób, że tak nie jest – tak, tak, powtarzam te słowa, powtarzam tą nieodłączną prawdę, nie starając się szukać usprawiedliwień, nawet jeśli sam Nailah nie czuł się w nawet jednym procencie winni... W jego umyśle oni wszyscy zasłużyli na śmierć. W jego umyśle zamieniał się ze zwykłego przewodnika, ze zwykłego zapowiadającego nieszczęścia, w samo narzędzie wykonawcze, w które nie trzeba wierzyć – ono jest po prostu faktem stwierdzonym. Błonia były świetnym tego dowodem.
Nie kierował wzroku na Smoa, gdy ten się odwrócił i sięgnął dłonią do jego brzucha, muskając skrawek brudnego, wilgotnego banadżu, który unosił się wraz z twoim oddechm i poruszeniem brzucha – płytkim, jak najpłytszym, by jak najmniej narażać mięśnie na spinanie się i naruszanie rany – nie to, żebyś nienawidził bólu... W zasadzie nawet mógłbyś powiedzieć, że czujesz się z nim bardzo komfortowo – przyćmiewał myśli, rozprowadzał się milionami impulsów po całym jestestwie, niemalże można rzec, że zostałeś do niego za bardzo przyzwyczajonym, ale wiecie, to nie do końca była tak... Istniała pewna magiczna sztuczka, pewnie nie zdziwi was, gdy powiem, że związana z manipulacją, która polegała na tym, że zamiast ból od siebie odpychać i przekonywać samych siebie do tego, że jest zły i że chcemy o nim zapomnieć – przyjmowało się go w całości, w każdym najmniejszym dreszczu, niczym matka przyjmuje w otwarte ramiona dziecko, które wracało z placu zabaw. Im większa siła autosugestii, tym lepiej działało. Im mniejsza rana, im mniejszy ból, tym lepiej działało... Tylko że akurat teraz jakoś czarnowłosemu nie wychdziło to najlepiej i naprawdę miał ochotę zasnąć spowrotem i zapomnieć o całym bożym świecie, intensywność bodźca była za mocna, do niego dochodził uniemożliwiający skupienie ból głowy... Mimo to wciąż trwał i myślał, nie pozwalając się porwać w dół ciemności. Nie muszę wam dokładnie pisać, o czym myślał dokładnie – jak już raz zauważyłem, te myśli, bardzo lepkie i ciężkie, potrafiły się zmieniać w zależności od odpowiedniego ukłucia neuronów.
Tam by mi ciebie odebrali... - W końcu nawiązałeś z nim kontakt wzrokowy po tych słowach, zauważając, że i on go szuka – więc proszę: dwukolorowe tęczówki, w których nie wiadomo, która z nich jest maską, a która tą prawdziwą, w której poszukiwać esencji duszy, która zdradzi najprawdziwszą kwintesencję jestestwa, oraz twa czerń – nie było między nimi walki. Między nimi widniała ta przepaść, nad którą Smok chciał budować most i któremu Książę Nocy chciał pomóc ledwo dzień temu – wydaje się, że minęły całe wieki od tamtego czasu, prawda? Czeka was obu prawdopodobnie kolejna nieprzespana noc, lub właśnie noc, w której zaśniecie oboje niczym głazy, niepamiętni na koszmary czy marzenia senne.
Zaciszaksz palce mocniej na różdżce, czując gólę wzbierającą się w gardle – prawdopodobnie Colette był doskonałym przykładem tego, że wille nie są jedynymi, które potrafią doskonale oczarować – jakikolwiek urok ten ciemnowłosy na ciebie nie rzucił, był niepokojąco skuteczny, rozpalał życie, które powinno było, zgodnie ze wszystkimi twymi wspomnieniami i myślami, wygasnąć, dawno, tymczasem nawet teraz potrafił grać ci taką melodię, że tańczyłeś do niej wedle jego poruszenia sznureczkami, marna i słaba pacynka. Wkurzające. Przepełniające niedowierzaniem i słabymi pytaniami o to, co jest prawdą i znowu o to, czego właściwie chcesz... Tylko że ty dobrze wiedziałeś, czego chcesz.
Być przy nim.
Mieć go przy sobie.
Móc patrzeć w te dwukolorowe tęczówki...
I takim sposobem, nawet pomimo tego, jak doskonałym aktorem potrafiłeś być, otchłań twych oczu pożerała matowość i zwracała jej głębię godną miana Władcy Nocy.
Godną miana kogoś, kto nie jest w środku do końca... pusty.
Odetchnąłeś głębiej, czując mocniejsze uderzenie serca i nie wiedziałeś już, czy bije ono mocniej z jakiejś popieprzonej radości usłyszenia słów, że on cię wcale nie przekreślił, zupełnie jak u psa, który czeka na maleńką oznakę sympatii swego właściciela, czy może właśnie z nienawiści i pytania, jak wiele człowiek w zasadzie może znieść, by postawić wreszcie na kimś krzyżyk? Patrząc na samego siebie z jego miejsca byłeś zwykłą szmatą, którą powinno się rzucić na rozerwanie pospołu, bo wypisano na niej wszystkie grzechy główne i powiedziano, że gdy ją zniszczą, to zostaną one zmazane z gatunku ludzkiego. Chciwość zawsze była czymś, co łatwo było w zwierciadłach dusz wypatrzeć u tych wszystkich, głupich dzieciaczków...
Trwałeś w bezruchu, nie znajdując odpowiednich słów i nawet nie próbowałeś ich szukać, choć mógłbyś znowu peplać, i peplać, i peplać do końca, mówiąc pięknie i zgrabnie – powróciła miłość do ciszy, która łączyła o wiele lepiej niż każde ze słów, powrócił kontakt fizyczny, kiedy powoli, niepewnie, uniosłeś wolną rękę, by objąć nią Coletta i ułożyć dłoń na jego plecach, trzymając go przy sobie, gdy wzrok znów powędrował przed siebie, w kierunku, który nie miał żadnego znaczenia... Mijały tak minuty, może całe godziny, może całe wieki, może naprawdę na zewnątrz już było bezpiecznie, może to wszystko naprawdę było tylko koszmarem..? Nie byłeś na tyle naiwny, by tak sądzić, by na to liczyć – stawiałeś swój umysł w zestawieniu z konsekwencjami swych czynów i nawet przez chwilę się nie wahałeś, by wykorzystać wszystkie zasoby, aby przewertować tą sytuację jeśli nie na swoją korzyść, to przynajmniej na neutralny grunt...
Dziki Wietrze, przyjmij znów postać Czarnego Konia, spójrz na swoją szachownicę – musisz zająć się wszystkimi pionkami na niej...
Rozległ się trzask drewna zaraz po tym, jak ramię Nailaha się naprężyło i zadrżało z wysiłku, by złamać ten przedmiot, który był trzecim i ostatnim świadkiem wydarzeń na błoniach.
Dobrze, dość użalania się.
Jeśli masz dla kogo walczyć, będziesz walczyć.
- Cokolwiek by się działo, nigdy nie pozwól, by twoje dłonie splamione zostały krwią. - Szepnąłeś mu tylko na ucho, zanim lekko good siebie odsunąłeś, by spojrzeć mu w oczy na krótki moment, po czym rzuciłeś swoją różdżkę na ziemię, martwą i zimną, choć jeszcze przed chwilą wręcz warczała i drżała w twej dłoni. - Spal ją. - Taką przełamaną w pół... Próżno było pytać, czy Nailah czuje żal z powodu jej straty – była tylko narzędziem... narzędziem, które przeszkadzało.
Mówiłem już, że Nailah był jak taran, jeśli już coś sobie postanowił..?
Niszczył wszystko i wszystkich, którzy stanęli mu na drodze do jego celu.
A cel był jasny i klarowny.
Odkleiłeś plecy od ściany z sykiem i zsunąłeś z ramiona koszulę, czując nieprzyjemny dreszcz zimna, który prześlizgnął się po twej skórze, by znaleźć wiązanie bandażu i zacząć go powoli ściągać – teraz pytanie, czy lepiej będzie się przyznać do tej rany, czy może raczej poradzić sobie z nią samemu? Wizyta w Skrzydle mogła się równać z ryzykiem bycia wyciętym z życia przez parę najbliższych dni, a nie mogłeś sobie na to pozwolić.
- Poszukaj czegoś metalowego. - Spojrzałeś na paskudną, czarną wyrwę w ciele, wykrzywiając się i czując automatycznie wzrost temperatury – przynajmniej był pożytek, jakiś minimalny, z bólu i bycia wampirem – zapewne u człowieka taka rana w życiu by nie przestała krwawić, tym nie mniej wcale nie pomagała ci świadomość tego, jak wyczerpany się przy tym czułeś. - Najlepiej... jakiś nóż. - Podparłeś się ciężko ramieniem o szafę, spoglądając na sylwetkę Coletta, to na drzwi szklarni. - Jesteśmy w opuszczonej szklarni? Jak... długo? - Od tego zależało, jak długo już nauczyciele prowadzili śledztwo, czy wszyscy wrócili z Hogs, co z tymi, którzy poszli do Zakazanego Lasu, i tak dalej... Od tego zależało bardzo wiele rzeczy.
Gdyby tylko nie napierdalała cię tak głowa, gdyby tylko łatwiej było zebrać myśli...
avatar
Oczekujący
Colette Warp

Nieużywana cieplarnia nr 3 - Page 2 Empty Re: Nieużywana cieplarnia nr 3

Sob Kwi 11, 2015 8:58 pm
Był gotów tym żałosnym tonem mówić tylko więcej i więcej... o tym, że nie wyobraża sobie kolejnego dnia, w którym słodkiej rutyny nie przerwałyby pogłoski o strasznym, gryzącym ludzi w tyłki wampirze, ani donos o kolejnym oburzonym Puchonie potraktowanym jak kolacja, albo..... nie przerwałby widok niecierpiącej sprzeciwu, przystojnej twarzy w przejściu Pokoju Wspólnego Hufflepuffu a potem wyprowadzenie na kolejną przygodę przez jej właściciela. Mój Boże, Sahir sadził, że w oczach Colette ma pełne prawo być szmatą do rozrywania...? A tym czasem baldachim nad łóżkiem bruneta pamiętał tyle-tyle równych snów, jakie czasem były tak realne i wyczekiwane, że ich scenariusz gładko mieszał się z rzeczywistością. Jego czarny płaszcz był traktowany jak świętość i dotykanie groziło ucięciem rąk po samą dupę temu, kto miał wystarczająco czelności, by go skazić. Dobre imię Nailah'a było nienaruszalne w otoczeniu Colette, jaki gotów był jak lew (albo i bardziej trafny: Smok) bronić jego dobrego imienia i honoru. Zresztą i bez uwzględniania postaci Krukona w rozmowach, myśli o nim towarzyszyły brunetowi przez całą dobę, wzmagając się w chwilach kiedy był sam, kiedy próbował się uczyć, kiedy zaglądał do pamiętnika pięć razy częściej, żeby musnąć palcami przyklejony tam wisiorek w kształcie krzyżyka. Dużo częściej łapał też wzrokiem snującą się po korytarzach ciemną zjawę i mimo dawania mu odpowiedniej ilości przestrzeni i wolności, czasem pozwalał sobie siadać na parapecie jednego z ogromnych okien i śledzić czarnowłosego wzrokiem. Tego jak ten przysiaduje gdzieś, odpala papierosa, idzie do sowiarni, zapisuje coś w zeszycie, który był zbyt gruby i dziwnie zmaltretowany przez czas,  żeby być po prostu zadbanym zeszytem do zajęć...
I wiecie co...?
Nic się w tej materii nie zmieniło. Nadal patrzył na niego w taki sam, odrobinę rozmarzony w kącikach oczu sposób, które przekrwione od zmęczenia i stresu, przymgliły się przy okazji. Ale nadal Go k... to bardzo niebezpieczne słowo. Nie potrafił się otrząsnąć z przyjemnego marazmu, w którym tkwił od stycznia, bo na dobra sprawę ogromnie tego nie chciał. To co się stało było masakrą. Kaźnią. Holokaustem na uczniach. Do takich rzeźni nigdy nie powinno dochodzić. A kiedy już doszło, winno się karać oprawców dla zasady i przykładu dla chętnych następców. Każdy prawy obywatel o tym wiedział. Skoro Colette nie był od dziś prawym obywatelem, to znaczyło, ze przekroczył próg i pozwolił czerni układać się na swoim kolorowym ubranku...? A jeśli tak, to w jaki sposób? Nie zmienił się, więc ciemna materia i macki nie wpływały pod jego skórę i nie zarażały żył i mięśni. Wiec nie wpływały na niego. Więc może ta czerń po prostu snuła się gęsto i mozolnie po fakturze jego ciała albo po prostu obejmowała dziwnie czule... nie tak, jak powinna, nie tak jak wszyscy opowiadali snując legendy o jej chłodzie, ostrości dotyku i spojrzenia... była cholernie łagodna. Może 'jeszcze'. Może na zawsze...
Zatrzymał się więc w gonitwie i szaleństwie w tych pięknych ramionach, płochliwych bardziej niż maleńkie zwierzątko tkwiące na samym dnie łańcucha pokarmowego. Tak, jak tkwił objęty omdlewającym gestem przez przysłuchującego się słowom wampira. Colette nie wiedział czy odzyska jego zaufanie po tym wybuchu. Nie wiedział nawet czy, aby upojne chwile we Wrzeszczącej Chacie faktycznie nie były ostateczną kwintesencją pożegnania i Sahir do którego dłoni można było łagodnie przytulić policzek, nie został tam na zawsze pogrzebany, a wraz z nim wszystkie teraźniejsze starania Tomicznego. Dlatego też użył tego pieszczotliwego gestu, którym udało mu się uspokoić Krukona wtedy w tym zapomnianym budynku. I znów czekał na ławce przegranych, wpatrując się w klamkę, jaka już wyginała się ku dołowi, czekając aż kat wyjrzy zza drewnianej, ozdobnej płyty. A potem klamka wygięła się nienaturalnie, testując swoją wytrzymałość i z trzaskiem złamała w połowie. Ale to nie klamka. To różdżka. Puchon aż wzdrygnął się, bo mimo iż nigdy nie był świadkiem zniszczenia tak ważnego dla czarodzieja artefaktu, taki trzask mógł kojarzyć się tylko z jednym...
- Coś ty...? - mrukliwy głos tuż przy uchu, jak balsam załagodził nagły skok adrenaliny, pchający do tego, by rzucić się i zacząć naprawiać zniszczenie, sadząc, że jest ono owocem ledwie destrukcyjnej irytacji. Błąd. Sahir dokładnie wiedział, co robi.
...zaufać mu?
Warp kiwnął głową odsunięty, kiedy tym razem dużo łatwiej było mu uchwycić spojrzenie drugiego czarodzieja i na klęczkach przesunął się kawałek do dwóch odłamków teraz już tylko zwyczajnego, bezużytecznego drewna i schował je tuż obok własnej różdżki; do wewnętrznej kieszeni płaszcza. Tym razem nic nie kopało go w palce, nie było nawet cienia skargi.
- Co chcesz bez niej zrobić...? - całe szczęście chłopak mógł myśleć do połowy trzeźwo, bo nie dotarł do niego faktyczny sens tego, że Sahir POŁAMAŁ SOBIE WŁAŚNIE, KURWA, RÓŻDŻKĘ. W małym, głupim świecie Smoka to chyba równało się... wykluczeniem z grona naprawdę silnych drapieżników w czarodziejskim świecie. Choć znając Nailaha, to z nim... z nim nigdy nic nie wiadomo. Sekundę temu leżał wypruty z sił na ziemi, a teraz wydawał jasne i zdecydowane komendy, uderzając w ciało drugiego ucznia energia, na która chyba oboje czekali. Dlatego Colette natychmiast rzucił się do przeszukiwania szafek, cichego ale błyskawicznego błądzenia po pustej szklarni. Felix działał, więc pojedyncze dziwaczne elementy trafiały mu do rąk.
- Nie wiem... ciężko stwierdzić... około dwóch godzin...? Nie wydaje mi się, żeby dłużej. - odparł stłumionym głosem, z głową i praktycznie połową tułowia w ogromnym, zapomnianym kufrze w drugiej z ogromnych szaf.
Rzeczy jakie znalazł ciężko było nazwać skarbami ale... na bezrybiu i rak ryba. Podszedł energicznie do stołu, starł z blatu ogromną warstwę kurzu, układając na nim kolejno dwa spore, ostre, trójkątne kawałki szkła z potłuczonego lustra, długi, gruby drut, maleńki, załamany na końcówce nożyk i ostrą i wąską łopatkę do kopania rabatek. Dodatkowo po chwili doniósł też połówkę nożyczek i jakiś całkiem czysty ręcznik.
- Woda powinna tu jeszcze dochodzić! Będzie ci potrzebna? - rzucił się natychmiast, w stronę jednego ze zlewów i zaczął wyciągać z niego doniczki, żeby dotrzeć dłonią do kurka i chwilę zawisnąć w oczekiwaniu.”
Które oko tak  n a p r a w d ę   należało do Colette...? Zielone było po mamie, brązowe po tacie. To spuścizna, jaka pozostała jednocześnie po jego bracie. I tym samym jedne, jedyna rzecz dzięki której zawdzięczał światu matczyną miłość i wyciągnięcie rodzicielki z depresji.
...które z oczu Colette są naprawdę jego...?
Rury zaskowytały żałośnie i najpierw z kranu buchnęła jakaś okropna, brązowa ciecz pod ciśnieniem, które mogłoby z łatwością rozsadzić większość węzła sanitarnego w zamku, a potem potok gwałtownie się zmniejszył i woda przybrała normalny, bezbarwny wygląd. Wtedy Colette na powrót obrócił się w stronę dobierającego się sobie do rany Krukona. Po co mu metal... w środku chyba... chyba nic nie utkwiło. Chyba.
Sponsored content

Nieużywana cieplarnia nr 3 - Page 2 Empty Re: Nieużywana cieplarnia nr 3

Powrót do góry
Permissions in this forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach