Go down
Sahir Nailah
Oczekujący
Sahir Nailah

Sklep Scrivenshaft'a - Page 2 Empty Re: Sklep Scrivenshaft'a

Wto Lis 03, 2015 2:35 pm
Tak, tak, tak, tak – to się dzieje tu i teraz, Colette!  Nie uciekniesz przed tym i nie wmówisz sobie, że jest inaczej, mimo twego niewiarygodnego talentu do odsuwania wszelakich problemów! Problem jest i to ogromny – rana na plecach na pewno ponownie się otworzyła - wszystko przez tą głupotę, o którą oskarżasz samego siebie – widzisz, już tak to z tą miłością jest, że człowiek robi przez nią rzeczy iście idiotyczne, których normalnie by nie zrobił, ale, tutaj to różniące was "ale" było naprawdę bardzo duże – on by wszystkich innych zostawił – skinąłby głową, gdyby był sam, w kierunku Śmierciożerców i poszedłby z nimi, by obserwować, jak ludzie krzyczą i wiją się pod ich różdżkami, jak padają na kolana – tak, to było jak senne marzenie – senne marzenie pozbawione emocji, mieszkał w nich jedynie chłód i pustka – ale jakże satysfakcjonujące, pełna spełnienia i uwolnienia się od ziemskich namiętności, ograniczona do tego, by z brata Śmierci zamienić się w samą Śmierć, skoro i tak odziedziczył po niej krew, była mu siostrą, matką i ojcem, ewoluowała, tak jak i Ty, Smoku, ewoluowałeś w sobie znanych kierunkach dla Nailaha ukrytymi i niepojętymi – a ty, zapytany, nie potrafiłbyś odpowiedzieć? Czy może dałbyś mi jednak odpowiedź – co byś zrobił, gdyby na twoich bliskich Nailah unosił ostrze noża i podrzynał im gardła – na twoich oczach. Ty byś tu został i ich bronił. Tych "bliskich". Blisko-dalekich, prawda? Tych, którzy otaczali cię taką szeroką grupką, tych, przy których oberwałeś soczystego liścia w twarz – nie jestem nawet pewien, czy na niego zasłużyłeś, chyba nie, sam przed sobą Sahir twierdził, że wcale nie zasłużyłeś – ale pragnienie zranienia cię w tak minimalnym stopniu było zbyt silne... pragnienie byś zwrócił na niego oczy i coś poczuł – poczuł bardzo intensywnie – właśnie przez niego... Głupie, prawda? Bardzo dziecinne próby zwrócenia na siebie uwagi, kiedy samo przesuwanie się cieniami nie wystarczało – i nie mogło wystarczać, bo znowu przychodziła świadomość, że nie powinni w ogóle spoglądać w swoim kierunku, że tu i teraz nie powinni być ze sobą, ale to chyba byłoby usprawiedliwienie, prawda? To, że jednak źle się czułeś, a on był po prostu tym "głupim uczniem Hogwartu o naturze drewnianego żołnierzyka" – tego samego, który spłonął w jasnych, ciepłych płomieniach kominka uwierzywszy w miłość. Jak więc tu nie wierzyć, że miłość jest słabością..? Słabością i tą potęgą, która sprawiała, że jednak nie pochyliłeś głowy przed Śmierciożercami, nie odjechałeś pociągiem z Collinsami na drugą stronę Styksu, gdzie przy rzece czuwał Charon, który dawno już zabrał ich swoją łodzią, nie potrafiłeś nie kochać wschodów słońca, których do tej pory nienawidziłeś i nie umiałeś przechodzić obojętnie obok niektórych miejsc, które kryły w sobie łagodną historię wspomnień nakrywającą ciało jedwabnym płaszczem ciepła. Ciepło niosło ze sobą mimowolne uśmiechy. Tak miało być dzisiaj – opowieść o wypadzie do Hogsmeade miała być kolorowa i pełna śmiechu, rozmów – chciałeś go zapytać o wiele rzeczy – o to, jak szło przesłuchanie, czy już został wezwany, czy nadal mieszkał w nim strach i czy jego sumienie umierało i gniło od środka, czy dobrze się odżywiał i czy już wszystko z nim w porządku, aż w końcu o to, jak powinien właściwie wyglądać Quacken Hufflepufu i czy skoro jest z Hufflepuffu to czy jest stworzeniem iście piwnym. Potem było mnóstwo drobiazgów w pytaniach o niego samego, które pielęgnowałeś w swojej głowie i układałeś całymi latami zaklętymi w tych parę tygodni waszego braku spotykania się – jaką pija herbatę i czy lubi herbatę z mlekiem, czy jak jest w domu to z rodzicami jadają wspólne obiady, jaka jest jego mama i tata, jakie słodycze najbardziej lubi i czy dużo ich jada, czy czasem nie ma jakiś magicznych sposobów na wyleczenie jego wady wzroku i czemu musi nosić okulary – drobiazgi, mnóstwo drobiazgów które omotywały twój umysł istną obsesją na punkcie Coletta Warpa, o którym spisywałeś całe tomy – były niekompletne i chaotyczne, nie dało się z nich nic wczytać i gdyby ktokolwiek z zewnątrz się do nich dobrał, pomyślałby, że jesteś chory psychicznie – och, byłeś, twoja choroba nazywała się Colettowy-Smoczyzm – powodowana niedawkowaniem narkotyku w postaci Coletta Warpa i jedyną na niego lekarstwem było zażycie narkotyku na nowo – nigdy nie było go dość, by nasycić się na przyszłość – gdy zaś było go brak, to człowiek umierał z samotności. Czy też wampir w twoim przypadku..? Kompletnie zarzuciłeś to rozróżnienie – chyba dlatego, że w swoim absolutnym zakochaniu przestałeś widzieć te różnice między wami – dwie drapieżne strony żądające czegoś innego, ale równie silnie i bez opanowania, były sobie zbyt tożsame – z połączenia dwóch różnych drapieżników nie wynikało nigdy nic dobrego... Więc byli wyjątkami potwierdzającymi regułę.
Przeniosłeś swoją dłoń z jego ramienia na kołnierz jego mokrego ubrania i zacisnąłeś na nim palce, bardziej siebie przyciągając do niego, nie jego do siebie – uniosłeś się w tym podrygu siły niemal zderzając z nim nosem, by pożreć go żywcem – jego duszę, jego umysł, którego pragnąłeś, ale które dla dopełnienia pragnienia musiały pozostawać w tym samym, smukłym ciele Coletta Warpa. Chciałbyś coś powiedzieć. Chcesz coś powiedzieć. Było to nadmiernie widoczne – i na pewno nie były to słowa najbardziej miłe – jakiś przebłysk złości, gniewu, pojawił się w czerni oczu, przebłysk roszczenia sobie praw – ale ten błysk w drugiej już sekundzie przemienił się na rozżalenie i rezygnację – i wtedy też dłoń wampira odsunęła się od kołnierza Puchona, a on sam opuścił wzrok, dłonią podpierając się o suchy w tym miejscu chodnik, na tyle obolały, że nawet nie odczuwał ziarenek piasku i kurzu na wewnętrznej stronie podtrzymującą ciało ręce.
Nie chcę innych ludzi. Chcę być jedyny... – Może to stan rozgorączkowania, może to majaki, może brak krwi, może głód, może zmęczenie, może zbyt długi brak Warpa u swego boku – może wszystko na raz zbierające się na pierdołowatą całość – i stawiam na to, że to była właśnie ta wykwitła kwintesencja ze wszystkich paskudnych uczuć, która kazała się tak strasznie uczepić tych słów: " Tak, jak ty, jest tu pełno ludzi, którzy potrzebują pomocy... ", które przecież nawet nie były złe, które w normalnych warunkach pewnie skwitowałbyś uśmiechem, albo pokręceniem głową z rezygnacją i mu pomógł, a które teraz wydawały się najgorszymi słowami w całym świecie w rozrosłym egoizmie i braku ogarniania, co tak naprawdę dzieje się dookoła ciebie. Może. Gdybać sobie można. A sam Nailah nie  był łaskaw odpowiedzieć na te pytania.
Wtedy pojawił się ruch.
Smok zbliżył się, wtulił swoje nozdrza w kocie futro, a ten? A ten od razu, bez zastanowienia, wyciągnął swoje łapy i zamknął ślepia, obejmując go ledwo wyczuwalnie, ramionami pozbawionymi siły, rozchylił lekko wargi, odetchnął, układając głowę na jego ramieniu, dotykając policzkiem boku głowy Warpa, który skrył nos w jego ramieniu – o, tak, Bożek znów ułaskawiony – o zmiennym nastroju niczym niewiasta podczas okresu i o takie gwałtowne zawirowania, że nie sposób było nadążyć, bez żadnego utartego schematu, który zapewniałby bezpieczeństwo – o zgrozo, biedny Colette musiał to wszystko zdzierżyć – ha, nie musiał – przecież sam chciał – a sam Bożek... bardzo chciał, by on chciał. Nadążacie?
Nieee... zostańmy tak... Niech cały świat wokół nas spłonie.
Chyba skinąłeś głową, chyba się zgodziłeś bez żadnych "ale" – mogę śmiało powiedzieć, że tak, zrobiłeś to, nawet się nie zastanawiając – skinąłeś niepewien nawet, czy chodziło o to, ze wszystko zostawi TOBIE, czy wszystko zostawi SOBIE – nie ważne – złapałeś go za kraniec rękawa i po prostu nie chciałeś, żeby dokądkolwiek szedł, bardziej przerażony myślą, że mógłby odejść, rozpłynąć się, zniknąć, niż tym, że mogliby się tutaj zjawić Śmierciożercy – niemal o nich zapomniałeś – jakiekolwiek czary by teraz nie były rzucane przez Coletta, cokolwiek by teraz nie robił i jakkolwiek nieudolnie by to nie wychodziło, czułeś się bezpiecznie. I to wystarczyło.
- Poczekaj chwilę... - W pierwszym momencie podniesienia się cały twój ciężar ciała oparł się na Colettcie, kiedy na cennych pół sekundy utraciłeś świadomość i dowład ciała – ale już w drugiej połówce zmusiłeś się do podźwignięcia i złapania równowagi, podpierając się wolną ręką o ścianę – skinąłeś zaraz głową, dając znać, że jesteś gotów... nie, nie byłeś... do horrendalnego wysiłku, którym było przeniesienie się do cieplejszego wnętrza sklepu, w którym opadłeś niemal bezwładnie na krzesło, przytrzymując się ręką o blat stolika tuż obok, żeby automatycznie, siłą ciążenia, nie oprzeć się plecami.
Jedna sekunda, druga, trzecia – chwiałeś się nieco na boki, twoja głowa zataczała koła kiedy wszystko wokół ciebie wirowało, gdy starałeś się załapać kontakt z rzeczywistością, ale wszystko wokół ciebie ci to uniemożliwiało – uniosłeś rękę z różdżką, starając się skupić i wycelowałeś ją w siebie, by po wydłużającym się momencie skupienia rzucić Rennervate, które w bardzo minimalny sposób, ale przynajmniej jakichkolwiek, wyklarowało twoje myśli i umożliwiło nabrania głębszego wdechu – zacisnąłeś parę razy mocniej powieki i potrząsnąłeś głową, unosząc wzrok na Coletta, który wydarł się z prośbą o pomoc – ale w ogarniętym półcieniami sklepie nikogo nie było widać... Dwa razy próbowałeś wyczarować barierę sygnalizującą pojawienie się nowych osób w okolicy, ale nawet przy oczyszczeniu umysłu czar ten wymagał od ciebie zbyt wiele koncentracji, by to się udało – a ten zastrzyk klarowności znowu uderzył kolejną zmianą – zmianą nastawioną na to, że przecież trzeba było stąd Warpa zabrać – szybko, już, tu i teraz...
Czułeś się tak, jakbyś naprawdę umierał.
- Nie panikuj... Przecież nie umieram.


Ostatnio zmieniony przez Sahir Nailah dnia Wto Lis 03, 2015 2:43 pm, w całości zmieniany 2 razy
Mistrz Gry
Mistrz Gry
Mistrz Gry

Sklep Scrivenshaft'a - Page 2 Empty Re: Sklep Scrivenshaft'a

Wto Lis 03, 2015 2:35 pm
The member 'Sahir Nailah' has done the following action : Rzuć kością

#1 'Pojedynek' :
Sklep Scrivenshaft'a - Page 2 Dice-icon
#1 Result : 6, 2

--------------------------------

#2 'Pojedynek' :
Sklep Scrivenshaft'a - Page 2 Dice-icon
#2 Result : 6, 1

--------------------------------

#3 'Pojedynek' :
Sklep Scrivenshaft'a - Page 2 Dice-icon
#3 Result : 1, 3
avatar
Oczekujący
Colette Warp

Sklep Scrivenshaft'a - Page 2 Empty Re: Sklep Scrivenshaft'a

Wto Lis 03, 2015 4:29 pm
Inaczej wyobrażał sobie pierwsze spotkanie z Sahirem po tak długiej przerwie. Wizję odprężającego widoku powoli zasypiającej wioski czarodziejów rozerwały ostre, długie szpony pozbawionego określonego kształtu wroga i cisnęły resztki wprost w płonące toksyczną zielenią, płomienie. Nie było Nailah'a nonszalancko opartego o ścianę domu albo drzewo, z nieodpalonym petem zatkniętym między blade wargi, którego filtr był już od kilku minut niespokojnie memłany przez zęby. Na poły zniecierpliwionego Nailah'a, który dumnie oddaje Puchonowi-przybłędzie swojego ostatniego faka i pozwala spędzić ze sobą kilka cennych chwil na zupełnie prozaicznych czynnościach, kryjąc już chyba nawet przed samym sobą, że dawały mu one tyle samo przyjemności, co jego towarzyszowi. Nie było długiego spaceru, podczas którego upojna cisza rozprzestrzeniała po ciele przyjemne drgawki, zapowiadające przyjście kolejnego wieczoru, który odkryje zarówno nieco kociego futra, jak i smoczych łusek, by dobrać się do tej pogmatwanej prawdy skrytej we wnętrzu twardego organizmu. Ba... Jakiego tam twardego. Colette był miękki w tych rękach jak modelina i chętnie poddawał się odkształceniom, cho koniec końców nadal pozostawał taki sam. Może ociosany nieco bardziej zdecydowanym dłutem, ale taki sam. A przynajmniej to sobie wmawiał. No i koniec końców nie było szeptów, trochę niepewnych pocałunków, ani łagodnego dotyku.
Był krzyk, ból i zgrzytanie zębami, i meblami w sklepie papierniczym.
Tam w pozornie cichym i spokojnym zaułku Sahir miał mu coś do przekazania... Definitywnie. Złość w jego oczach wtedy była aż namacalna, ale na pierwszy rzut oka zupełnie nie dało się usprawiedliwić jej czymkolwiek. Choć teraz, tutaj, w sklepie, kiedy ich płaszczami nie miotał zimny wiatr, kiedy nie potykali się o śliski bruk, ani nie wypatrywali wroga nadciągającego ze wszystkich stron, Warp miał czas by chociażby na kilka sekund dłużej wrócić do tamtej chwili. Odruchowo przygładził pomarszczony kołnierz i chyba znalazł wytłumaczenie dla tamtego zachowania.
- Pewnie jesteś na mnie zły, co? Bo jesteś głupi i sądzisz, że powinienem cie zostawić i uciekać. - mruczał i błądził dookoła mebli, jak idiota sądząc, że może zoczy gdzieś jakąś apteczkę. Jedna mała fiolka chociażby Eliksiru Wiggenowego... Czy prosił o zbyt wiele? - Pomyślałem, że jeśli chociaż trochę bardziej postawie cię na nogi, to moglibyśmy dojść do tajnego przejścia do błoni. Na pewno go nie znają. Ale z drugiej strony, jeśli ktoś będzie nas śledzić, to znajdą sposób na dostanie się do Hogwartu... To jednak głupi pomysł. - kucnął przy czymś, zaaferowany, ale to było kolejne pudło z pergaminami. Zaklął pod nosem i podniósł się natychmiast, zerkając kontrolnie na rzucającego na siebie zaklęcia wampira. Te obrazek nie budził rozżalenia czy współczucia – nic z tych rzeczy. To nie tak, że Colette walczył ze sobą, by nie podbiec do czarnowłosego, nie zamknąć go w ramionach i nie utwierdzać w pewności, że wszystko będzie dobrze i jest obok. Czuł, że nie musi tego powtarzać – BYŁ OBOK. A teraz dużo bardziej przyda się Nailah'owi jako obrońca, a nie przytulanka. Miał być teraz jego ołowianym żołnierzykiem – po trosze kłamliwym, bo nawet jeśli mówił o bronieniu innych ludzi, to... To nie chciał, żeby wszem i wobec wyszło, że Sahir był na pierwszym miejscu. Takie słowa mogły kusić los, mogły kazać Colowi wybierać – pierwotnie takim testem miały być błonia, ale tam wszystko poszło nie tak, jak powinno i Krnąbrny Kocur dostał swoją nauczkę od Smoka, przez którą na jego ciele może nawet i po dziś dzień znajduje się blizna po przebiciu na wylot.
Czarodziej zatrzymał się niedaleko wystawy i szybko cofnął o krok, choć nadal nic nie zobaczył, ani nie usłyszał. Uniósł różdżkę, celując w drzwi.
- Protego Totalum. – jego różdżka rozjaśniła się tylko na moment, ale zaklęcie, choć całkiem silne nie sięgnęło nawet drewna wrót. Zmarszczył brwi i odetchnął głębiej, napełniając płuca powietrzem, by przyspieszony oddech nie wparował mu pomiędzy dwa słowa i nie zepsuł inkantacji. - Protego Totalum!
Tym razem zaklęcie wyszło z idealną celnością, sięgnęło drzwi i rozlało się na całe wnętrze głównego pomieszczenia, ale jaśniało bardzo delikatnie. Warp przyglądał się mu na suficie, gdzie różnica kolorów między jasną łuną, a ciemnym drewnem była najwyraźniejsza.
- Musi wystarczyć. - skomentował i obrócił się na pięcie wracając co Czarnego Kocura, który z wolna sam oblizywał sobie rany. No właśnie rany, zupełnie nie było ich widać. Brunet oparł się jedną ręką o podłokietnik krzesła, częściowo pochylając się nad rozmówcą. - Nie powiedziałeś mi co ci jest. - pozwolił po chwilowym i bezlitosnym ataku stresu, wreszcie wpłynąć w ton kilku delikatniejszym nutom. - Zlituj się nade mną, nie jestem Panią Selwyn, nie potrafię po jednym spojrzeniu określić co komu dolega. I chyba zrozumiesz, że w tej konkretnej chwili nie zamierzam cię... Dokarmiać. Nie wiem czy to, co bym ci dał wystarczy, bo jeśli nie, to bylibyśmy straceni oboje. - nie słysząc póki co nikogo, pozwolił palcom prawej dłoni zatopić się w czarnej czuprynie i gładzić kocura po karku, by choć trochę ulżyć mu w tej chwili słabości, ale nie był ze swoją troskliwością zbyt wylewny, w końcu bądź, co bądź nic nie słyszał, ale byli w sklepie, w którym nie koniecznie siedzieli sami.
Kapka szczerego śmiechu wymsknęła mu się spomiędzy warg.
- Z dwojga złego wolę we własnych oczach pogarszać twój stan, niż go polepszać. - odbił zręcznie i co chwila zerkał na wystawę. Z zewnątrz nie powinni być zanadto widoczni.
Łatwo byłoby teraz rzucić to wszystko w cholerę, zamknąć się tutaj na cztery spusty, spocząć w ciepłych ramionach i pomóc Kotu powoli, i cierpliwie ułożyć pozlepiane krwią i ziemią futro. Pomóc zdrapać strupy ze starych i całkiem nowych ran, pochwalić bardzo dobrą jakość ukontentowanego, wibrującego mruczenia, osłodzić dyskomfort kilkoma pieszczotami, na które tylko takie przebrzydłe gady mogły sobie pozwolić i na ostatku przyjemnie nagrzać zziębniętą skórę. Stworzyć atmosferę spokoju, w której będzie się mógł odprężyć i bez zmartwieć odciążyć organizm z nadmiaru mało pozytywnych emocji, by ten w pełni poświecił się naprawie zniszczonych tkanek i myśli.
Zabawne... To brzmiało jak siedzenie na jakimś wzgórzu i oglądanie powoli zasypiającej wioski czarodziejów.


__________________
Protego Totalum - 2,4
Protego Totalum - 6,3


Ostatnio zmieniony przez Colette Warp dnia Wto Lis 03, 2015 5:07 pm, w całości zmieniany 1 raz
Mistrz Gry
Mistrz Gry
Mistrz Gry

Sklep Scrivenshaft'a - Page 2 Empty Re: Sklep Scrivenshaft'a

Wto Lis 03, 2015 4:29 pm
The member 'Colette Warp' has done the following action : Rzuć kością

#1 'Pojedynek' :
Sklep Scrivenshaft'a - Page 2 Dice-icon
#1 Result : 1, 3

--------------------------------

#2 'Pojedynek' :
Sklep Scrivenshaft'a - Page 2 Dice-icon
#2 Result : 5, 2
Sahir Nailah
Oczekujący
Sahir Nailah

Sklep Scrivenshaft'a - Page 2 Empty Re: Sklep Scrivenshaft'a

Wto Lis 03, 2015 6:52 pm
- Jestem zły... bo masz nie mówić przy mnie o innych. - Opuścił tą różdżkę, albo ona sama opadła – rozjaśnienie myśli wcale nie przyszło wraz z ułagodzeniem bólu i dodaniem sił do mięśni, które paliły od wysiłku – nabierałeś wdechów przez rozchylone wargi, połowicznie urwanych, nierównomiernych, nie wiedząc już, czy to twoje serce tak mocno bije z wysiłku, czy właśnie nie bije wcale, skurczając się wraz z płucami i dodając wrażenia, że zaraz zwymiotujesz swoje wnętrzności – ale uniosłeś wzrok, którego cierpienie nie wypełniało – wzrok o wiele bardziej przytomny i świadomy świata – nie skarżyłeś się, bo niby czemu miałbyś? Pozory trzeba było zachowywać chociaż w ich maleńkiej formie – nie powiem przecież, że zwyczajnie nie lubiłeś narzekać – czasami aż za wiele jęczałeś i marudziłeś... albo to tylko tobie się tak wydawało? Niechęć do obciążania innych swoimi problemami – nie, niekoniecznie tak to wyglądało – jeśli komukolwiek miałbyś zaufać i powierzyć te problemy to właśnie jemu – jakże paradoksalnie, jakże hipokrytycznie przy zauważaniu faktu, że chciałeś go chronić i utrzymywać jego stan świadomości z dala od rzeczy, których widzieć nie powinien – dostałeś jedną nauczkę za dużo, tam, w sali treningowej, w tym Pokoju, który pojawił się na życzenie Smoka Katedralnego, jakby sam Zamek chciał go rozpieścić, byle tylko pozostał w złotej klatce splecionej przez los, której dumnie było dane nosić Hogwartowi w swych ścianach – w całej więc tej głupocie, miły Colette, było przecież coś istotnego – to, jak bardzo ludzie cię kochali, jak zdobywałeś ich serca jednym spojrzeniem – jak to robisz, powiedz? Jak czynisz ich swoimi trofeami, które zapełniały kolejne półki w tym Ogrodzie i na które Czarny Kot spoglądał zazwyczaj bardzo ciekawie i z wielkim zainteresowaniem, chłonąc twoje zachowanie pośród wszystkich tych ludzkich tworów – zazwyczaj, bo od paru dniach spoglądał na nich z nienawiścią, z pragnieniem zamordowania ich wszystkich – na twoich oczach. I znowu, kolejny paradoks, kolejna hipokryzja – tak i Czarny Kot osiągał jakieś mistrzostwo w łączeniu kompletnych przeciwieństw, których nawet niewielu zauważało – o ile ktokolwiek – bo nawet ty sam czułeś, że wszystko to ma swoje konkretne sploty – może dlatego, że wywodziły się z jakiejś schizofrenii, może dlatego, że się nad tym nie zastanawiałeś – cokolwiek to było – było złe na swój sposób... Złe, kiedy prowadziło do myśli tak niepoprawnych, jak te, które przysłaniały sielankowe i wolne od zła pragnienie, by widzieć jak się śmieje i swobodnie zachowuje wśród... przyjaciół. Sądziłeś, że ma ich tak wielu. Jeśli on był wilkiem w owczej skórze, to ty... kiedyś byś powiedział, że jesteś owcą w wilczej skórze. Ale teraz byłeś naprawdę wilkiem. I to wcale nie przebranym. Wilkiem obnażającym swoje kły... Który zajęty był gonieniem za jednym Królikiem – jednym jedynym, który mógł czuć się w pełni bezpiecznie. Przynajmniej tak chciałeś sądzić, kiedy wampirza krew nie buzowała w twoich żyłach i...
- Ja... patrz na mnie. Patrz. - Niemal wysyczał spomiędzy obnażonych kłów – nie było niczego łagodnego w jego spojrzeniu – tej samej błogości i poddania, które tam było w chwili, gdy ich spojrzenia spotkały się na jednym torze, filtrowane jedynie przez wiatr – byłeś chyba coraz bardziej szalony, nie wiedziałeś, co się z tobą dzieje, gdzie to ma swoją przyczynę – ale czułeś się przez tych parę tygodni jak zaszczuty pies zapędzony pod ścianę – doprowadzony do zupełnej ostateczności – cóż więc pozostawało wilkowi innego niż odgryźć własną łapę, gdy wpadnie w sidła? Na razie w nich nie było – słowo "na razie" było bardzo sotsowne – wszyscy ludzie go otaczający wznoszący swoją broń – nagle zamienili swój strach i ucieczkę na atak – wiedziałeś, że ten dzień może kiedyś nadejść i podświadomie się go obawiałeś. I oto przyszedł. A kiedy przyszedł bezpieczne, smocze skrzydła były zbyt daleko... I tak zacząłeś jeszcze ciężej oddychać, przymknąłeś na moment powieki, ale to nie pozwoliło się uspokoić – co by mogło pomóc? Krzyczenie, wrzask, niszczenie, płacz, zwykła rozmowa? Jak zwykle – nie działo się nic – pomimo całego chaosu wnętrza żadne ze słów, które mogłyby ulżyć emocjom i je odzwierciedlić, nie chciały opuścić ściśniętego gardła. - Nie potrzebuję krwi! - Uderzyłeś dłonią o blat i na nowo otworzyłeś oczy – no jasne, że potrzebowałeś, zgrozo, ogarnij się, przestań się zachowywać jak dziecko, skoro sam nie wiesz, czego chcesz – bo nie wiedziałeś. Żadne pragnienie w tym momencie nie chciało się skrystalizować – zmieszały się w jedną, okrutną całość, mieszankę iście wybuchową – ale, wiecie, smoki tak już mają, że bywały niezwykle odporne na gorące temperatury, tak też ich łuski funkcjonowały – i co mógł zrobić taki podryguyjący i miauczący jak nawiedzony kotek? Nic więcej prócz miauczenia i strosznia futra dalej, starając się wyrazić tym wszystkie swoje żale tłoczące serce – i tak kiedy tylko Smok się przybliżył, choć nie chciał być w zbliżeniu wylewnym, tak Kot wbił wręcz w niego swoje pazury – różdżka została upuszczona przez palce jak niepotrzebny i zużyty kawałek papieru po wysmarkaniu nosa – pochylił się do przodu i zacisnął palec na bokach Coletta, opierając się czołem o jego ramię – i nie chcąc puścić – za nic nie chciał go puścić, czując drżenie własnego ciała nie mające nic wspólnego z ciągle spierającymi się mocami ciepła i zimna – zupełnie jakby role między nimi się wymieniły o 180 stopni – Nailah zachorował, kompletnie zachorował na potrzebę tego dotyku i bliskości tak bardzo, że świat mógłby się teraz skończyć – och, on bardzo ładnie prosił, by tak się właśnie stało – paląca, wciąż rosnąca i skutecznie pielęgnowana nienawiść jego wnętrza do tych "wszystkich innych", która była prowokacyjną siłą, stała się kompletnie niszczącą i destrukcyjną częścią życia. Więc proszę, szepcz do uszu coś ładniejszego niż to, że chcesz widzieć go marniejącego... choćbyś miał kłamać, proszę, chociaż przez tą jedną chwilę... nie bądź obosiecznym mieczem – bądź tarczą odgradzającą od świata – och, jak mógłbyś być? Ty, który ze światem tak wiele się łączyłeś...
Czarnowłosy cofnął się i odsunął Coletta na odległość swoich ramion – albo raczej siebie od jego przy aktualnych możliwościach jego omdlewającego ciała.
- Nie mam więcej pytań. - Oświadczył oschle i podparł się znów o blat chyba z zamiarem wstania. - Chyba że chcesz coś jeszcze dodać. Rzucić mi błotem w twarz, dosłownie i w przenośni? Nie krępuj się, to ostatnio ulubiony sport tej szkoły.
Zapomnij o idei tarczy – jednak stań się mieczem.
I zabij – zabijaj boleśnie, powoli, kawałek po kawałku.
avatar
Oczekujący
Colette Warp

Sklep Scrivenshaft'a - Page 2 Empty Re: Sklep Scrivenshaft'a

Wto Lis 03, 2015 11:25 pm
Obserwował poirytowanego Sahira i sugerując się tym specyficznym grymasem, jaki pojawiał się na tej przystojnej twarzy, kiedy zaciskał zęby, Puchon nie trafił z domniemaniami. Ale po zdawkowym wytłumaczeniu się wampira, wszystko nagle przybrało odrobinę... Chociaż nie odrobinę: zdecydowanie zabawniejszy wyraz. Niezależnie do tego, co działo się za szybą sklepu.
- Dobrze wiesz, że możesz mówić, co mają robić, tylko swoim małym przyjaciołom. - odparł, ale w jego tonie nie było nawet krztyny złości czy jadu, może odrobina przekąsu, ale dominował ten dojrzały rodzaj rozbawienia. Bardzo mocno nawiązał do podobnych tekstów, którymi Sahir sypał jak z rękawa podczas ich pierwszych spotkań, w których odgradzał się od Smoczydła murem wzmocnionym od góry drutem kolczastym. Zdawało się, że był jeszcze wtedy pod prądem, a od strony Nailah'a biegały przy nim psy. No i wściekłe koty.
Sahir Nailah był zazdrosny.
Był zazdrosny, na Merlina.
A Colette powinien się uspokoić, bo naprawdę nie powinno go to bawić!
Nie drwił z Niego, w żadnym wypadku, ale jako ostrzący sobie na wszystkich zęby drapieżnik powinien wybierać sobie przeciwników choć w połowie równych sobie. Albo swojej pozycji.
W tym temacie nie było niczego do dodania, nawet jeśli jego nagłe poruszenie sprawiło, że na Smoka Katedralnego spłynął jakiś wspaniały spokój i zacieśnił splot ogona otaczającego wampira i przytrzymującego go z dala od wizji upadku na ziemię. Tak, to był ten sam złośliwy i prychający Sahir – żaden podrabianiec. Jego pazury nigdy się nie tępiły i czasem bez ostrzeżenia rzucały na twarde łuski, znacząc je cienkimi i płytkimi żłobieniami. I chyba nigdy... Nie, nigdy nie był to oczywisty atak, ale jakaś próba porozumienia się, a te zawsze kończyły się tak samo: tym, że w końcu złoty gad układał się na trawie obok prychającego kota i sukcesywnie podsuwał łeb bliżej odwróconego futrzaka i trącał jego grzbiet, żeby ten przestał wreszcie ostentacyjnie czyścić sobie łapy z krwi po rankach zrobionych przez co ostrzejsze łuski. Ależ był wtedy obrażony. Wszystkie najbliższe źdźbła trawy i kamienie były wtedy niewinnymi ofiarami terroru, zanim Kot nie pozwolił wreszcie miłosiernie zająć się sobą i nie usnął w połowie wsparty na gadzim pysku.
Tak, nie było tu nic do dodania.
Uśmiech w końcu jednak, po kilkusekundowym przybraniu melancholijnego wyrazu, w końcu zmarniał, by zupełnie zniknąć.
- Patrzę. - odbił, ale nie wiedział jak to skwitować. „Wyglądasz na zmęczonego”? A może „wyglądasz, jakbyś źle się poczuł”? „Chyba...” - Wyglądasz, jakby stało ci się coś okropnego, ale nie jestem teraz w stanie zobaczyć tego gołym okiem. - wytłumaczył cierpliwie i zboczył spojrzeniem na podnoszący się ciężko wraz z każdym oddechem tors rannego. Chciał pokazać, że jego pacjent jest właśnie w rękach jednego z najbardziej kiepskich lekarzy dostępnych tego dnia w Hogsmeade i powinien się grzecznie rozebrać i pokazać, gdzie boli, by skrócić te tortury. Ale z jakiś względów wampir ciągle omijał ten temat i uciekał do innych, jakby chcąc, by Colette mocniej zwrócił uwagę na jego humorki. - Więc zaczynam zastanawiać, czy to nie coś w środku...
I jeszcze to uderzenie, ten krzyk, bezsilna wściekłość, która nagle zaczęła bić od czarnowłosego, miotnęła zatrzymanego przed nim gada, ale z powodu tak złego samopoczucia cios nie był tak silny jak chyba miał.
- Nie krzycz na mnie.
Smok.
- Ani nie wyżywaj się, nie jestem twoim mięsem do bicia, Sahir.
Delikatnie obniżył górne powieki. Nie tak wyobrażał sobie ich spotkanie. To nie czas i miejsce, na kolejną lekcje z włażenia sobie nawzajem na głowę i tego, co dzieje się po nieodpowiednio delikatnych próbach takiej wspinaczki. Oddał strzał ostrzegawczy.
Nie chciał oddawać więcej.
W tej chwili chciał tylko cofnąć dłoń mierzwiącą miękkie czarne włosy, delikatnie łaskoczące wrażliwą fakturę części skórki pomiędzy palcami, w obawie przed nagłym i bolesnym ukąszeniem. Ale zamiast tego, jak tylko pozbawił czarnego futrzaka pieszczoty, ten przepuścił atak i bezlitośnie wczepił się w ciepłe ubrania. To walnęło jak dzwon w Colette i odbiło się drgawkami po całym jego ciele. Byli w sklepie. Wcześniej byli na ulicy, Tu każdy mógł wejść. Każdy mógł zobaczyć. Zaraz ktoś zacznie wytykać ich palcami. Zaraz ktoś znowu powie Warpowi, że jest obrzydliwy. Już za sekundę... Ale On zdawał się tego teraz tak mocno potrzebować...
Puchon nerwowo przełknął ślinę, jakby zmuszano go do ogromnego wysiłku i oparł dwie drżące dłonie na głowie Sahira, powoli i pieszczotliwie gładząc jego bladą skórę na głowie, karku, szyi a nawet fragmencie policzka. Bał się teraz interakcji świata zewnętrznego tak bardzo, że nie mógł teraz znieść wewnętrznej walki tego aspektu jego życia wraz z ogromnymi chęciami i pożądaniem. Chęcią poczucia tych małych wielkich podniet, delikatnych drobiazgów, jakie sprawiały, że czuł się równie potrzebny i pożądany - których potrzebował tak samo, jak każdy inny, zdrowy nastolatek. Tylko po prostu... od mężczyzn. Konkretnie od jednego. I to był powód do wielkiego wstydu.
- Sahir... - ...bardzo się za tobą... dla ciebie coś... dużo ostatnio myślałem... to list, dla ciebie... tęskniłem... nie potrafię z tym walczyć... nie mam sił... boli mnie, kiedy patrzysz czasem na mnie jak... ale dla ciebie mogę te siły znaleźć... zdaje się, że cię... czekam na dzień, w którym będę mógł wreszcie... nie wiem czy taki podarek ci się spodoba... kiedy wreszcie przestaniesz się bać tego, co sobą wnoszę... będę mógł powiedzieć ci to wszystko...Myślałem, że są nim już rzuty mięsem. - dodał w końcu, odsunięty, ale nie na tyle, by mógł opuścić dłonie, choć te znajdowały się już w jakimś oddaleniu od twarzy wampira. Jeden kącik ust lekko mu zadrgał. - Jeśli wyjdziemy z tego cało, to zabiorę cię tu jeszcze raz, chcesz...? Kiedy po wszystkim pozbierają gruz i szkło. Wtedy powiem ci wszystko to, czego nie mogę mówić teraz – i nie będę szczędził słów. Ale musisz mi coś obiecać. Niezależnie od tego, jak ich nienawidzisz. Obiecać, że nie będziesz walił w blat, ale w tych, którzy będą teraz próbowali walić w nas. Jeśli ja już nie będę dawał rady sam.
Powoli opuszczał dłonie niżej, póki te nie ułożyły się w końcu do pozycji wyjściowej wzdłuż jego boków.
Sahir Nailah
Oczekujący
Sahir Nailah

Sklep Scrivenshaft'a - Page 2 Empty Re: Sklep Scrivenshaft'a

Sro Lis 04, 2015 12:12 am
Nie załapał konspektu, w ogóle go nie widział – w tym stanie pół-świadomości przysłoniętej przez zaćmienie bólem, w tym stanie wzbierających emocji drapieżnika doprowadzonego przez innych pod mur – więc zjawił się taki Smok Katedralny i nagle, kiedy instynkty zaczęły przemawiać, zaczął się ten chaos pragnień i dążeń, w którym nic nie było logiczne i nic nie miało większego sensu – bo płynnie przechodziło się z pragnienia ochrony do ataku, bo płynnie z miodu stawało się stalą noża, bo chciało się zabijać i rodzić, nienawidzić i kochać, odczuwać pustkę i szczęście – wszystko to jednocześnie, wszystko pokazać w ciągu ułamka sekundy – no i jak? Daj dobry Boże, by udało się stworzyć tacę pełną rozmaitości – pięknie ustrojoną zaniósłbyś Smokowi na tacy własnoręcznie rzeźbionej w złocie, tylko że tam chyba nie byłoby nic pięknego – przez te wszystkie dni miałeś tyle dobrego do przyniesienia ze sobą, tak wiele dumałeś nad tym spotkaniem – pewnie nieco mniej niż sam Warp, pewnie byłeś o wiele bardziej od niego zajęty użalaniem się nad sobą - ale tak jak on, tak i ty zupełnie inaczej sobie to wyobrażałeś – miało być sielankowo, miało być słodko i wesoło – tak, oto więc i dowód, że takich emocji trudno oczekiwać, kiedy obracało się w obecności twojej i twoich mar, które zawsze wirowały marami muskającymi umysły innych, rozciągającymi się nie raz na miliony kilometrów – więc czemu teraz się na nim wyżywasz? Kiedy sobie na to ten chłopak zasłużył? Nawet gotów byłeś do refleksji, kiedy wpatrywałeś się w jego twarz – nawet tak... ale zacietrzewiałość zawiązała swój węzeł marynarski na twych bebechach wraz z tym rozbawieniem – zacisnąłeś szczęki – dobrzy bogowie, czy ty kiedykolwiek tak kogoś nienawidziłeś jak Coletta teraz? Cofnąłeś swoje dłonie, chociaż miałeś ochotę przenieść je na jego gardło, udusić go... Uspokój się, co ty za cyrki tutaj odstawiasz? Czy to jest w ogóle czas i miejsce? Aż tak bardzo musisz rujnować jego życie? Hej, Sahir... jesteś tam w ogóle jeszcze? Pośród całego jadu, który wezbrał w żyłach i którego na nikogo nie mogąc przelać, bo obracał się przeciwko tobie, a który zacząłeś próbować wpajać w żyły Smoka?
Odwracasz bardzo uważne, bardzo czujne spojrzenie od jego oczu – przede wszystkim spojrzenie bardzo zamglone i przysłonięte faktem tego, że raczej nie staniesz teraz o własnych siłach – rozluźniłeś mięśnie i fala nieprzyjemnych dreszczy doprowadziła do wzdrygnięcia się, gdy spojrzałeś w głąb sklepu, dopiero teraz uświadamiając sobie, że delikatna łuna tarczy połyskuje wokół, a cichy, ogarnięty półcieniami sklep, nadal był tak samo spokojny jak w momencie, kiedy tutaj weszliście, nawet jeśli wtedy zdawał się być epicentrum bitwy, na której oddawano właśnie salwy i ostrzono bagnety celowane w podbrzusza rozpędzonych rumaków – naprostowałeś palce, których rękę zsunąłeś z oparcia krzesła i po przejechaniu otchłanią po całym tym pomieszczeniu wreszcie dotarłeś do miejsca końcowego – do swojej różdżki. Tak go słuchałeś – Jego, Wroga – i nic nie mówiłeś – no właśnie, czy zostawało coś do dopowiedzenia? Tak – pozostawało mnóstwo – miliony słów, które chciałeś przekazać, miliony rzeczy, które chciałbyś wykrzyczeć, jak i tych, które wypadało tylko szeptać – ale ten egoizm – ten egoizm, który trzeba było odsunąć na bok i "zrobić coś więcej", coś bardziej doskonałego, coś lepszego, by chociażby samemu sobie udowodnić, że wcale nie jesteś jeszcze kompletnie zepsuty – choć to też były pobudki egoistyczne, heh... Nie chciałeś go atakować, ani sprawiać, by czuł się niekomfortowo – połowicznie zawisnąłeś na krześle – gdy znikał cały gniew z twoich oczu i twarz się rozprężała wraz z mięśniami zaczynała na niej pozostawać tylko pustka, otchłań matowiała, jakby był tylko kukiełką gotową do tańczenia, gdy pociągnie się za sznurki – ale wiecie, każda plotka ma chociaż ziarnko prawy, więc lepiej się bać zawczasu i nie próbować łapać za te niteczki pana Nailaha – gryzł. Dosłownie. I bardzo boleśnie. Wychyliłeś się mocniej i bardziej wyciągnąłeś rękę po złapaniu nieco spokojniejszego, głębszego oddechu, w połowie zatrzymanego, kiedy ból zmroził ciało, nim złapałeś różdżkę, która opadła na podłogę, już chłodną – chyba nie była ta panienka zadowolona, że ją porzuciłeś na rzecz... innego. Ostatnio obie panienki nie były z tego powodu zadowolone. Tak już się to twoje życie ukłądało, odkryłeś w nim okrutną tendencyjność paraboli – kiedy tylko zaczynasz choćby myśleć o tym, że wszystko się układa pojawia się czynnik, który znowu zwraca ramionom rozpaczy i kompletnej klęski – taka droga była naprawdę nużącą... Zamknąłeś oczy, przewieszony przez oparcie i ściągnąłeś brwi – jasne, mógłbyś poprosić o podanie tej różdżki – ci, co mówią, że duma nie boli – kłamią – potrzeba było kolejnej chwili, nim zebrałeś się w sobie na tyle, by się unieść ze zduszonym jękiem – ręce znowu ci zadrżały przez parę sekund i oddech przyśpieszył.
- Zabiłbym ich wszystkich... I miał święty spokój... - Trzymałeś powieki zamknięte, pół siedząc, a pół leżąc na tym krześle, gdy przeniosłeś większą część ciężaru ciała na stolik obok, czując dłonie Coletta na swoich bokach – tak, wystarczyło tych parę słów, tych parę chwil, to zapewnienie, ta obietnica... Och, że też miałeś do tego wszystkiego cierpliwość, Colette... Że też potrafiłeś zdzierżyć to, że chociaż nie unosił na ciebie fizycznie dłoni, to strzelał ci policzki słowami. Wybaczałeś mu to? On sam sobie tego wybaczyć nie potrafił, a mimo to robił to co jakiś czas bez żadnego opamiętania, zastanawiając się, czy powinien przepraszać, skoro przeprosiny w jego słowach wydawały się być pustym słowem – jednym z wielu, którym żonglował na zawołanie, mając chyba naturalny talent do mówienia tych rzeczy, które inni chcą usłyszeć... by zaraz było wręcz przeciwnie. I nie miał nad tym kontroli, za mocno uzależniony od emocji – to się po prostu działo.
Nailah zacisnął mocniej palce na rękojeści różdżki.
- Proszę, Colette... Wolałbym żebyś... znalazł jakiegoś nauczyciela i zostawił mnie tutaj. Śmierciożercy przyszli tam po mnie. Nie wiem, czy któryś z nich mnie nie śledził. - Rozchyliłeś nieznacznie powieki by spojrzeć za okno – na świat zamykający was w tej szarej kurtynie – przez ten moment wydawało ci się to bardzo przyjemne. Tylko ty i on, w tym dziwnym sklepiku pachnącym pergaminami – dopiero teraz to zanorowałeś, że w ogóle tutaj jesteście, że TY tu jesteś, że ON tu jest – fakty docierały bardzo powoli... i nawet nie mogłeś powiedzieć, czy zawierały w sobie jakikolwiek szok. - Gówniarz będzie mnie przedrzeźniał...
Tak, pozory, no właśnie – pamiętasz? - trzeba je zachowywać, ale tym razem nie chodziło o ciebie – chodziło o to zbliżenie, o pewnego rodzaju słowa – gdyby ktokolwiek tutaj wszedł, gdyby ktokolwiek zobaczył, usłyszał – naprawdę, miałeś to za nic, ale Colette..? Colette nie miał tego za nic. To było dla niego ważne. Pozostanie Owcą dla całego społeczeństwa – i niby go rozumiałeś, niby mogłeś mu tego pozazdrościć, a z drugiej strony wcale nie chciałeś tego rozumieć – a teraz miało to jeszcze znaczenia dla całego śledztwa, które toczyło się swoim leniwym torem...
- Chciałbym, żeby to chociaż w połowie było takie śmieszne.
avatar
Oczekujący
Colette Warp

Sklep Scrivenshaft'a - Page 2 Empty Re: Sklep Scrivenshaft'a

Sro Lis 04, 2015 11:10 am
Atmosfera w uroczym sklepiku zgęstniała, zmuszając Colette do oddychania czymś, co bardziej przypominało zgrudziałą kaszkę-mannę niż powietrze. Idąc takim tokiem myślenia kilka następnych oddechów było zdecydowanie głębszych niż poprzednie, szybkie i urwane, bo jakoś musiał wpuścić do płuc powietrze wraz z przewalającym się gruzem, który dodatkowo przybił go mocniej do ziemi. Koniec fruwania – koniec lotnych myśli, gdybania nad lepszymi możliwościami, rozpatrywania gdzie popełniło się błąd, że na drodze przeszłości nie wdepnęło się we właściwą, upragnioną ścieżkę. Zaczęło się patrzenie jak rozgorączkowany Sahir powoli i nieubłaganie stygnie, jak jego duma bierze absolutne i niezdobyte szczyty, jak nie prosi już o pomoc i ostateczne, co robi to: odwraca od Smoka wzrok.
Może i nie zrobił tego specjalnie, może to tylko na krótką, przedłużającą się teraz, chwilę i może nawet sam nie zdawał sobie sprawy, jakie to ważne, ale uderzało mocniej niż słowa. I cofało cały blask i siłę, jaką Gad spożytkował z przytuleń i ciepłych spojrzeń – po prostu odcięło kabel, jaki łączył Cola od jego wewnętrznego akumulatora i chłopak zaczął powoli obniżać ramiona.
Spójrz na mnie.
Nailah wściekły jak osa, ba nawet nienawidzący był dużo lepszy od obecnego – zimnego jak lód i sztywnego jak kłoda, najmniej ludzkiego ze wszystkich odsłon. Warp błądził prawie nachalnie wzrokiem po jego profilu, ale to nic nie dawało, wampir był zbyt zajęty sięganiem po swoją różdżkę, co przypłacał widocznym bólem – i przy czym Colette w ogóle mu nie pomógł. Niespodzianka? Nie był nagle taki dobry, na jakiego się kreował? W końcu nie ma ludzi idealnych, a wampir gdyby rzeczywiście chciał i potrzebował pomocy, to zwróciłby się o nią – nic na siłę – a w tej chwili potrafił tylko kąsać i okazywać swój brak zainteresowania.
Spójrz na mnie, błagam cię...
Odruchowo cofnął się o pół kroku, żeby mu chociaż nie przeszkadzać w całym tym procesie i zacisnął zziębnięte usta w poziom kreskę. Nie czuł już potrzeby nagrzewania ich od czyjejś skóry.
- Już kilku niewinnych pozabijałeś i jak sam widzisz, nadal nie masz spokoju. To chyba błędna polityka. - kompletnie nie łapał, że chodziło tu chyba o mordowanie jego najbliższych przyjaciół i wolał w ogóle nie wpuszczać tej myśli do głowy. Dość sporej rzeczy wolał teraz nie wpuszczać do myśli. Na przykład tego, że zignorowano jego zaproszenie, że traktuje się go jadem, próbując zaciekle sięgnąć jego twarzy czy tego, że jego własna cudownie nieskończona energia właśnie w ciągu mgnienia oka uleciała i pozostała zaledwie jej odliczona miarą połowa.
No spójrz na mnie, do cholery, bo zaczyna docierać do mnie, że to bez sensu!
Cofnął się jeszcze o krok i wreszcie, z bolesnym i głuchym smagnięciem oderwał wzrok od Krukona. Zaczął iść wolno w stronę drzwi, po drodze wsuwając dłoń do kieszeni i gniotąc grubszy, wcześniej elegancko zgięty papier tak, że ten w końcu zmienił się w nieregularną, zbitą kulkę. Miał ochotę cisnąć ją do ognia, spalić nad świecą albo różdżką, ale nie miał serca. Siły wystarczyło mu tylko do tego, by stwierdzić, że to jeszcze nie czas na takie prezenty. Cofnął się na swojej drodze i powinien znowu przynosić tylko polne kwiaty i kawałki patyczków, związane ze sobą na kształt małych ludzików.
Stanął obok drzwi tak, by Sahir nie był zmuszony na niego patrzeć, kiedy zerkał w okno i sam zaczął od boku wpatrywać się na mokrą już od deszczu ulicę, najkrótszą drogę do tego miejsca z gospody pod Trzema Miotłami.
- Już zaalarmowałem nauczyciela. - odparł rzeczowo i przyłożył policzek do zamkniętych drzwi, by przy okazji słyszeć więcej odgłosów z zewnątrz. - A przynajmniej taką mam nadzieję. Patronus wyszedł bardzo dobrze, przy dobrych wiatrach zacząłby wrzeszczeć tak, by wszyscy w Miotłach wiedzieli, że w sklepie papierniczym jest ranny uczeń. Przy dobrych wiatrach mogło być tam dwóch nauczycieli: Bułhakow i... ta nowa od Wróżbiarstwa, której nazwiska nigdy nie potrafię zapamiętać. Na pewno wyślą list do Dumbledore'a i na pewno któreś z nich tu przyjdzie i przeniosą cię do Skrzydła Szpitalnego. A tam może zaufasz pielęgniarce bardziej niż mnie i wreszcie ktoś ci pomoże. - wytłumaczył i nie wiedząc co jeszcze mógłby nałożyć na ochronę tego miejsca, uciekł w nieco wcześniejszy pomysł: - Cave Inimicum.
Postanowił podjąć jednak temat, który początkowo miał zostawić w spokoju.
- Przyszli po ciebie? Chyba... nie zamierzasz się do nich przyłączyć? - zagaił, choć patrząc na aktualny stan Nailah'a można by już stawiać pierwsze hipotezy. Ale Col musiał usłyszeć to z jego ust.
Mistrz Gry
Mistrz Gry
Mistrz Gry

Sklep Scrivenshaft'a - Page 2 Empty Re: Sklep Scrivenshaft'a

Sro Lis 04, 2015 11:10 am
The member 'Colette Warp' has done the following action : Rzuć kością

'Pojedynek' :
Sklep Scrivenshaft'a - Page 2 Dice-icon
Result : 6, 6
Sahir Nailah
Oczekujący
Sahir Nailah

Sklep Scrivenshaft'a - Page 2 Empty Re: Sklep Scrivenshaft'a

Sro Lis 04, 2015 11:34 am
Zaproszenia, pragnienia spojrzeń, pragnienia słów na dany moment – nigdy nie mogli się złapać w takich momentach i zrozumieć, czego chciał ten drugi – ta wiedza przychodziła dopiero z opóźnieniem, po paru złych słowach i paru złych gestach – ale zawsze początek fala nieporozumień miała u samego Kota – wiecznie nadąsanego, z wiecznymi problemami, które już chyba nawet nie istniały a były tylko jego chorymi widz-mi-się – bo może to na tym polegało – na wyzyskiwaniu i całkowitej ekspansji, by wyrwać z Coletta Warpa wszystko, co najlepsze, skoro ten i tak się już przykleił i biegał ze swymi darami do opuszczonej kapliczki – przecież ona nie bez powodu jest opuszczona – naprawdę wierzysz, że to tylko wina zwykłego pecha? Czy jeden człowiek może go mieć aż tyle? Sahir sam się nad tym zastanawiał. Tak jak i nad tym, dlaczego ciągle musi coś psuć przy osobie, na której tak bardzo mu zależało – i czemu musi ją nieustannie ranić często nawet bez chęci i bez zamiaru robienia tego. Ślepota. Był zapatrzony w samego siebie – czy to nie tak było, Colette? A Ty? Dlaczego więc tak bardzo pragnąłeś, dlaczego biegłeś ze swoim sercem na rękach, Ty, pobrudzony grzechem mordu własnego brata – bratobójca o drapieżnym jestestwie, które pełniami wyło do księżyca przypominając ci, że jesteś chory, spaczony, obrzydliwy – i teraz się rozpadasz od znacznie celniejszego sztyletu, znacznie celniejszego ciosu pazurami – tylko że teraz niespecjalnie zadanymi – bardzo to smutne, wiesz? Mówiłeś, że ten jad i sztylety cię nie dosięgną... Ile tak można..? Ile można, zanim dotrze do człowieka, że to bez sensu? Że to jak walka z wiatrakami? Ponoć nie chodziło tutaj o żadne zmiany – ale wiesz, Colette, Sahir naprawdę chciał się zmienić – w całym tym patetycznym brzmieniu chciał po prostu zniknąć w ciemnym kącie, by wszyscy o nim zapomnieli, chciał zacząć na nowo, jeszcze raz – i nie wiedział, czy to by w ogóle wyszło – i widział, że jedyne, co się zmienia, to wszystko – na gorsze – bez możliwości poproszenia o jakąś pauzę i przewinięcia czasu w tył – bo tutaj naprawdę mogło nastać lepsze jutro – bo masz rację, to była bardzo błędna polityka i należało ją zmienić, bo masz rację – czarne wstążki potrafiły bardzo skutecznie rozbijać energię i chęci... I byłeś chyba jedynym, któremu zarazem starały się jej dodać. I wszystko pięknie to brzmi, wszystko tak smukle się układa jak domek z kart – wstajesz, podnosisz się, Nailah przenosi w końcu na ciebie spojrzenie, kiedy ostatni rozżarzony węglik zgasnął, bo nigdy by nie pomyślał, że to sprzed chwili może być jakkolwiek lepsze od tego "teraz" – cóż zrobić, czarnowłosy co rusz popełniał jakieś błędy, bo oto i kolejna prawda – ideały nie istniały...
- Nie idę do skrzydła. - Drgnąłeś, szerzej rozwierając powieki z niepokojem – odpowiedź była automatyczna – jak byś wytłumaczył... TO? Pielęgniarka nie była głupia, zobaczyłaby, że to nie jest wynik żadnego zaklęcia – a nawet jeśli to jakbyś wytłumaczył... nie, nie ważne, po prostu: nie – czy to nie był wystarczający argument? Nailah znowu przeniósł wzrok na okno – wszystko to było jakieś śmiechu warte – dlaczego tak cię zdenerwowało tamte poprzednie, dlaczego nie zacząłeś myśleć o tym, żeby zabezpieczyć porządnie to miejsce, żeby zamilknąć, bo ktoś może przechodzić obok, żeby Colette nie zmarznął? CO za idiotyczna ignorancja – aż opuściłeś głowę i uśmiechnąłeś się do samego siebie jak ostatni świr, do własnych myśli, nie dowierzając własnemu debilizmowi, własnej żałosności – twoja typowo samoocena, którą nazywać "niską" to podejście arcy minimalistyczne miała okazję zejść poniżej wszelkiej godności w ostatnich tygodniach – nawet chyba mógłbyś znaleźć w tym dla siebie jakieś usprawiedliwienia dla tego, co powiedziałeś, nawet instynktownie go szukałeś – ale na co się usprawiedliwiać, skoro wina i tak była oczywistą? Potrząsnąłeś głową i uniosłeś różdżkę, którą wycelowałeś w Coletta – ciepłe, przyjemne powietrza otuliło jego ciało i ubranie zaraz wyschło, przywracając je do pierwotnej formy – tej, kiedy jeszcze nie padało, gdy deszcz nie przyniósł ze sobą osłabienia i wszystkich tych emocji, które nie powinny nigdy opływać Smoczych łusek – no więc dlaczego on Ci to robił i dlaczego się na to godziłeś, co, Smoku?
- Masz rację. To w ogóle nie jest polityka. To zachowanie dziecka, któremu ktoś nierozsądny dał potężną broń do ręki zamiast pluszowego misia. - Wszystko wzbierało kolejnymi i kolejnymi falami – najpierw ulga i szczęście z zobaczenia go, potem złość i wyżywanie się, chwila spokoju – w tym wszystkim naprawdę był najmniej ludzki? Śmieszne – on czuł się właśnie wtedy najbardziej ludzko. Nienawidził, jak to słusznie Colette określił, czynić z niego mięsa treningowego, na którym można się wyrzywać – nigdy nie nadążał za myślami Smoka i jego pragnieniami i na pewno nigdy mu się to nie uda – był dla niego zagadką, która nie miała swego rozwiązania, równaniem, które nie miało rozwiązania – i tak wpisywał do niego kolejne cyferki, dzielił, mnożył, odejmował i wykonywał potęgi – nigdzie nie było widać znaku równości, ale jego to nie męczyło – jego nie, Smoka już tak – kończył jako ten najbardziej poszkodowany – teraz, kiedy stał przy drzwiach, nagle zbyt daleko, znowu to widziałeś – och i co mógłbyś do niego mówić? Najpierw: co mówiły dwukolorowe tęczówki? Nie miałeś siły myśleć – wszystko było zblurowane, zblazowane, mętniało w twoich własnych dłoniach i świat wciąż wirował – kto tu niby miał być mądrym, skoro Coletta okrzyknięto głupcem? Bo na pewno nie Sahir. Za dużo od niego wymagałeś, za dużo od niego brałeś, za dużo wyciągałeś mięsa z jego ciała i rozrywałeś na strzępy – spojrzałeś więc na swoje dłonie – wydawały się naprawdę pełne – pełne i zbyt ciężkie – ale wlepienie tego wszystkiego spowrotem na miejsce w jestestwie Smoka było niemożliwe – tak podpowiadała podświadomość. Błądziłeś w bezmiarze labiryntu jak bezdomny, nie mogąc nagle znaleźć się w ogrodzie, który stał się zbyt wielki i zbyt niezrozumiały – może za dużo myślałeś, ostatnio o wiele za dużo myślałeś, może za wiele chciałeś i... i co?
- Nie chciałem na ciebie nakrzyczeć... Prze... przepraszam... - Opuściłeś znów spojrzenie z jego sylwetki, które na chwilę uniosłeś, znów na te dłonie – teraz były puste – nieczuły wiatr wypędził z nich cokolwiek mógłbyś mu ofiarować – bo tak bardzo chciałeś, a ponoć Smokowi wystarczyło tylko twoje bycie! Ale to dobre bycie, to realne... - Colette, ja się w tobie zakochałem.
Jeśli nawet ktokolwiek tu był – a zaklęcie Coletta by to przecież wykryło – to najwyżej ciebie okrzykną większym potworem.
Musiałeś mówić.
Chciałeś mówić.
Chciałeś mówić do niego rzeczy i chodzić z nim miejsca.
Chciałeś pojechać do jego domu na wakacje i poznać jego mamę.
Chciałeś pójść z nim do Wrzeszczącej Chaty i oglądać zachody słońca.
Chciałeś, żeby nie był smutny.
Zwłaszcza przez ciebie.
Zamknąłeś palce w pięści, spoglądając na nie ze ściskającym serce smutkiem. I poczuciem winy.
Sumienie – witaj w domu.
- Nie... nie zamierzam...


Ostatnio zmieniony przez Sahir Nailah dnia Sro Lis 04, 2015 11:53 am, w całości zmieniany 2 razy
Mistrz Gry
Mistrz Gry
Mistrz Gry

Sklep Scrivenshaft'a - Page 2 Empty Re: Sklep Scrivenshaft'a

Sro Lis 04, 2015 11:34 am
The member 'Sahir Nailah' has done the following action : Rzuć kością

'Pojedynek' :
Sklep Scrivenshaft'a - Page 2 Dice-icon
Result : 5, 3
avatar
Oczekujący
Colette Warp

Sklep Scrivenshaft'a - Page 2 Empty Re: Sklep Scrivenshaft'a

Sro Lis 04, 2015 12:13 pm
To spotkanie miało być zbieraniną wszystkiego, czego im obojgu brakowało przez cały ten czas od ich ostatniego spotkania. Miało zrodzić się w nim mnóstwo słów, mnóstwo wyjaśnień i pytań. Colette chciał dowiedzieć się, co stało się pewnego deszczowego wieczora, kiedy zaprzedał swoje wspomnienie za koślawe widmo bezpieczeństwa Sahira. Chciał wiedzieć, co jego skarb robił przez całe dni, kiedy nie mógł być przy jego boku, by nie wzbudzać podejrzeń wiecznie patrzącego mu na ręce Hucksberry'ego. Jak odnosili się do Niego nauczyciele i uczniowie? Czy poza tą przykrą bójką na ONMS ktoś inny jeszcze mu dokuczał i wyzywał się nad nim...? Oskarżał go? Czy da się zrobić, coś, by osłodzić Mu tą samotność i by odpuścił strażnikowi, który ważył się opuścić swoje miejsce, by nie zaszkodzić oskarżonemu własnymi wspomnieniami?
Colette oparł się bokiem mocniej o drzwi i do bólu przygryzał dolną wargę. Mógł się tego wszystkiego spodziewać – swego rodzaju wyrzutu i skarg, za które chwiał odpowiedzieć: długo i wyczerpująco, usprawiedliwić się wiedząc, że nawet jeśli argumenty byłyby bardzo dobre, to nadal wisiała nad nimi przykra chmura. Ale tu znowu pojawiało się zdanie sobie sprawy, że to wszystko miało wyglądać zupełnie inaczej. Teraz potrzeba wyjaśnienia sobie pewnych spraw została zasypana warstwą krwi, popiołu i wymiocin: bo Śmierciożercy, bo rany i wyczerpanie Sahira, bo obecność oceniających ich ludzi, bo ich samotność w obliczu nadciągającej walki. Nagle w misce niedokończonych spraw pojawiła się na samym szczycie brudna hałda nowych problemów, najbardziej naglących ze wszystkich i to nimi Warp chciał się na początku zająć, by potem, w chwili, kiedy emocje i niebezpieczeństwo opadnie, zacząć na nowo, drugim podejściem obłaskawiać rozgoryczonego Bożka. Ale Bożek miał inny pomysł... Wsunął w środek miski swoją pazurzastą łapę i zaczął miesząc jej zawartość bez opamiętania, sprawiając, że cały teraźniejszy syf i strach o bezpieczeństwo pomieszał się z koślawymi błędami z przeszłości bliższej i dalszej i na wierzch wybił się żal i nieprzyjemności.
Colette teraz musiał się najpierw: usprawiedliwić, wytłumaczyć, bronić Kota, zostawić Kota w spokoju, uciekać, zostać, milczeć, mówić, pocieszać, hartować, walczyć, chować się, odpychać go, całować go, uwielbiać, nienawidzić, mówić słodkie rzeczy, mówić gorzkie rzeczy, skruszyć się, uśmiechać, odbierać swoją karę i przestać się smucić.
I... nie potrafił. Wszystko naraz. A Bożek zawiedziony odwrócił od niego wzrok i pogrążył się we własnych, niezbadanych myślach, do których łuskowaty Gad nie miał żadnego dostępu. Może kalkulował...? Na ile mu ten cały cyrk potrzebny, czy nagle Smok który miał być mieczem nie rani przy okazji jego samego, a jeśli tak, to na co komu tak debilny miecz? I ciągle nie patrzył. Prawie jakby po pierwszej nieudanej próbie wytłumaczenia się, nie dawał już żadnych drugich szans – to byłoby w sumie całkiem usprawiedliwione, w końcu ponoć Nailah rozdał ich już bardzo dużo. I na Colette już nie starczyło...?
Warp przełknął gorzko ślinę, nie zdając sobie sprawy, że nie patrzył już na ulicę, choć wzrok miał ciągle niezmiennie wbity w to samo miejsce. Po prostu pobłądził myślami w tak niebezpiecznie odległe tereny, że jego wzrok był zupełnie pozbawiony widzenia. Jakby spoglądał tak wysoko, że zaczął widzieć wnętrze swojej czaszki zamiast otaczającej go rzeczywistości. I ostatecznie nic nie odpowiedział na bunt wampira wobec wizyty u pielęgniarki. Nie zamierzał z nim walczyć na tym polu, podjął już decyzje i nie planował się ugiąć. Chciał, żeby On był zdrowy. I niezależnie w jak nieciekawej sytuacji się znajdowali, wewnętrznie cieszył się, że są tutaj razem. Mimo wszystko. Czuł egoistycznie, że tylko on jest godzien i wystarczająco silny, by bronić Sahira – i wiedział, że gdyby pozostał w Trzech Miotłach i zacząłby się najazd, to pierwszym, co by robił, byłoby właśnie szukanie Jego i upewnienie się, że wszystko jest z Nim w porządku. Bo wszystko jest... Prawda?
Drgnął mocniej, kiedy jego ciało otoczyła z wolna jakaś niewidoczna, ciepła mgiełka – początkowo sądząc, że to atak. Ale nie, nie był nim. Chłopak łagodnie i niepewnie przepłynął wzrokiem ze szkła okna, przez podłogę na siedzącego ze zwieszoną głową Krukona.
- Pluszowego misia też już dostałeś. - uśmiechnął się smutno, przypominając sobie szarego quasi-lwa z prześmiewczo długimi i prostymi przednimi zębami. Ciekawe gdzie on teraz leżał...? Pewnie Sahir wepchnął go do szafy, żeby pilnował ubrań.
Od kiedy odszedł od krzesła i zarządził pomiędzy nimi kilka metrów dystansu zaczął się uspokajać – tu najwidoczniej trucizna go nie sięgała i mógł spojrzeć na wszystko trochę trzeźwiej oraz spuścić nieco zatrutej krwi w rogu pokoju. Ze swojej obecnej pozycji mógł spoglądać na wampira, którego twarz w całości zakryła kurtyna dłuższych, czarnych włosów. Puchon po całych dniach siedzenia przy ludziach, których charaktery rozkładał na części pierwsze już po jednej rozmowie i potrafił z łatwością przewidzieć co zrobią i wyczytać dokładnie sygnały, jakie mu dają, odwykł od sprzecznych fal, które wysyłał Sahir.
Tak, ci inni, byli zdecydowanie inni.
Col sam zerknął na własną, wcześniej skostniałą dłoń, która teraz powoli się nagrzewała i poruszył palcami.
- Dziękuję. - odbił od razu, stwierdzając, że to najprawdopodobniej zasługa siedzącego w milczeniu kocura, który nie miał już nawet siły wylizywać własnego futra. - Nie musisz już przepraszać. Przeprosiłeś przestając. - zerknął znowu na niego. - Bo po trosze zasłużyłem, ale sądziłem, że w obliczu tego wszystkiego... Odwleczemy łajanie mnie w czasie.
Miał patrzeć na drogę, na drogę do cholery! Miał być drugą barierą alarmu tuż po zaklęciu, które wyszło mu jak na szczęście po prostu perfekcyjnie. Ale teraz jego uwaga obracała się jak toczony z górki pniak i nie potrafił jej jednoznacznie skupić na jednej rzeczy. Bał się tego, co jego Bożek sobie wykalkulował i na co zamierza przetopić i przekuć ten debilny miecz. Bał się tego we wnętrzu, bo uniósł się tutaj, a Sahir miał już pewnie po dziurki w nosie walki z kimkolwiek. Bał się, że On dojdzie do wniosku, że ktoś inny lepiej zastąpi pokraczne Smoczydło, które nie jest jeszcze tak dobre w budowaniu mostów, jak myślało i jak chciałoby być. Bał się, że On dojdzie do wniosku, że wcale nie potrzebna mu słabość, dla której się poświęca, a ta nawet nie poda mu różdżki z ziemi.
Drewno drzwi puknęło, kiedy Col mocniej oparł o nie głowę i czuł jak ciepło, które uderza mu teraz do głowy nie jest tym razem owocem zaklęcia. Oddychał cicho, ale przez rozsunięte wargi i coś mu wewnętrznie podpowiadało, że nie wytrzyma kolejnych słów. Ale nie śmiał Mu przerywać, stał i czekał na osąd, nie patrząc na to, czy Bożek kontroluje jak mocno zakręcony jest słoik z kolorowym motylem, jak ciasno związane są patyczkowe ludziki, by nie odpadły im nóżki, jak gładkie są kolorowe, wyciągnięte z potoku kamienie, jak strojne i ciekawe w kształcie są skorupki ślimaków – czy kontrolowuje wszystko, co mu kiedykolwiek przyniesiono. A papierowa kuleczka spoczywająca w kieszeni krzyczała wręcz, że też chce dołączyć do tej kolekcji.
Aż zacisnął na moment powieki, jak regularnie bite dziecko, kiedy znowu usłyszał swoje imię. Ale to, co przyszło po nim walnęło nie w niego, ale w podłogę. Konkretnie uderzyło cichutko jego własną różdżką, którą upuścił, znowu patrząc na błyszczące od deszczu szare kocie łby.

Zawsze sądził, że największym strachem Sahira są słowa. Że nic, absolutnie nic nigdy i nigdzie nie przerażało go tak niemiłosiernie mocno. Słowa, jakie tak często i gęsto przecież używał, ale niektóre z nich wzbudzały w nim tak okropną trwogę, że samemu Warpowi dreszcz przebiegał po plecach. To był ten rodzaj strachu, który nie miał wielkich oczu. Miał je cierpliwie i czujnie zmrużone. Zdaje się, że dwukolorowe.
To był strach przed odpowiedzialnością, na którą w nieoczekiwanej godzinie nikt nie był gotowy i należało podjąć ryzyko. Dla jednych było ono małe i nieznaczące specjalnie dużo, a dla innych było przepaścią z niedokończonym mostem.
Pytanie tylko czy ten most był aby nadal nieskończony? Czy to tylko Smok bał się sięgnąć łapą czarnej ziemi? Może ten most już dawno sięgnął wyspy, tylko gad cierpliwie siedział przy jego skraju, nieugięty pod naporem deszczu, gradu i wichury i czekał na znak. Widział nawet stąd oparte o drzewo, spękane lustro zaufania, ale starał się nie zwracać na niego uwagi. Potrzebował ostatniego sygnału i ostatniej zgody, żeby przejść przez najtrudniejsze centymetry jego podróży i oprzeć się uderzeniom, którymi automatycznie broniła się zdobywana kraina. Zdaje się, że miał na to jeszcze wystarczająco dużo siły. Na to, żeby przesunąć łapą po drewnianej barierce mostu, która teraz do złudzenia przypominała jego różdżkę.
- Fumos.
Ale nawet jeśli ukrycie tej wyspy zasłoną dymną przed oczami ciekawskich ludzi nie zadziałało, to złotołuski Gad nie odpuścił i kilkoma krokami rozgonił zalegający mu na drodze pył i kurz oraz pudełko z nowymi piórami do pisania. Sięgał łapami do uschniętych czarnych drzew, które zdobiły to miejsce i naciskiem potężnych palców uginał ich mocne gałęzie, tak, jakby giął miękkie włosy i otwierał sobie drogę do tego, by ogromną paszczą sięgnąć serca tego miejsca. Albo jego ust – co za różnica. Nakrył je swoimi i utorował biczowatemu jęzorowi, by sięgnął głęboko do wnętrza wszystkiego, do czego chciał tutaj dojść. I sięgał po to chaotycznie, z agresją i łagodnością zarazem, by blade granice napuchły czerwienią przez ten atak i ugięły się bez walki pozwalając znanym już i zarazem całkiem nowym doznaniom mocno naruszyć podstawy tego ciemnego i zapomnianego świata.
Mógł zrobić i powiedzieć tyle niesamowitych rzeczy w tej chwili, tuż po tym, co usłyszał, ale uciekł do najbardziej przewidywalnego i ludzkiego posunięcia. A jedynym objawem oficjalności i szacunku był fakt, że jedno z jego kolan dotykało ziemi.


__________________
Fumos - 3,2


Ostatnio zmieniony przez Colette Warp dnia Sro Lis 04, 2015 1:32 pm, w całości zmieniany 1 raz
Mistrz Gry
Mistrz Gry
Mistrz Gry

Sklep Scrivenshaft'a - Page 2 Empty Re: Sklep Scrivenshaft'a

Sro Lis 04, 2015 12:13 pm
The member 'Colette Warp' has done the following action : Rzuć kością

'Pojedynek' :
Sklep Scrivenshaft'a - Page 2 Dice-icon
Result : 2, 1
Sahir Nailah
Oczekujący
Sahir Nailah

Sklep Scrivenshaft'a - Page 2 Empty Re: Sklep Scrivenshaft'a

Sro Lis 04, 2015 2:08 pm
I tak było, nawet nie będę próbować cię oszukiwać – tak bał się słów, że powie coś, co jutro okaże się fałszem – nie dał o to przy osobach trzecich, czy nawet drugich, ale przy Smoku? Przy Smoku nagle naprawdę nie chciał mówić – by nie powiedzieć zbyt wiele, by nie powiedzieć czegoś, co przerazi go tak dogłębnie, że ucieknie – znał przecież samego siebie na tyle, by wiedzieć, że był zwykłym tchórzem, który nie potrafił zwyczajnie przyjąć na siebie jakiejkolwiek odpowiedzialności – bo jak ją przyjmować, kiedy nie potrafiło się zadbać nawet o samego siebie? A jak to jest ze Smokiem, który jako wieczne dziecko podróżował po krainach chmur, po krainach baśni i mar sennych, co opatulały jego skrzydła, a które dobrowolnie zamienił na koszmar mostu, którym targały wichury, na którym grad ciągle ciskał w jego złote łuski, które winny być polerowane kobiecymi, delikatnymi dłońmi, codziennie myte, codziennie nawoskowywane – by lśnił, by pięknie wyglądał! - i robiły to – niewiasty naprawdę to robiły, zamykają swego własnego Dobrego Ducha w kręgu z dłoni, który przypominał złotą klatkę – brały go i traktowały jak figurkę słonia z marmury kładzioną na półce, by przynosił domostwu szczęście – od czasu do czasu ścierało się z niego kurz – nawet często, by czasem się nie zabrudził i nie przesiąknął syfem – cieszący oko marmur wystarczył – wszystko, co oferowała zewnętrzna powłoka, bo przecież był ciężki, a jednocześnie nikt nie miał problemów z uniesieniem go – mózg ludzki automatycznie przyjmował, że w środku również jest chłodny marmur szybko nagrzewający się w rękach... A Colette Warp był pieprzonym manipulantem – oj tak, moi drodzy – był ukrytą opcją niemiecką kroczącą między przeciętnymi śmiertelnymi i nawet specjalnie w swojej misji się nie musiał wysilać – przecież w większości ludzie byli dla niego otwartymi księgami – wystarczyło przeczytać parę zdań i dopasować się do pewnych oczekiwać... W tym wszystkim nie było jednak misji "zabić ich wszystkich" – raczej "ochronić ich wszystkich" – a granica między tymi dwiema musiała być bardzo mocno zakryta przed wzrokiem Coletta – lepiej, by nigdy jej nie dostrzegł i nigdy nie musiał testować swoich możliwości do poświęceń dla pewnego złośliwego i niedobrego osobnika, który, rzeczywiście – kalkulował, bo zawsze to robił – ale teraz robił to w zbyt ułomny sposób, by to realną kalkulacją nazwać – teraz wszystko wysuwało się z jego odczuć i gardła samo od siebie, bez najmniejszej kontroli i szacunku jakichkolwiek zysków i strat – heh, więc nie – nie myślał nawet nad tym, co mówił i nie odczuwał najmniejszego oporu przed tym, by nadal nad tym nie myśleć – i po prostu mówić – tutaj, w miejscu, w którym słowa nie powinny się sypać zbyt gęsto i zbyt wylewnie – tutaj, w miejscu, w którym każdy mógł ich usłyszeć, każdy mógł ich zauważyć – zupełnie pierdoląc cały zewnętrzny świat, starając się tylko trochę przywołać do porządku, by nie żebrać o bliskość – zgrozo, zamieniłbyś pragnienie zniknięcia w kącie na jego ramiona – okute złotem łusek, rozgrzane, jasne i bezpieczne, które były mieczem i tarczą, bronią i ochroną, a które z łatwością mogłyby cię zmiażdżyć – potrafił to, skrycie się tego obawiałeś, że znów ci to udowodni... ale to było najmniejsze zmartwienie z tych wszystkich.
- Straciłbym wiarygodność, gdybym... zamiast różdżki wyciągał... Gluta z kieszeni. - Brzmiało idiotycznie, ale miano do misia przywarło – nic nie poradziłeś, że jego ryj wyglądał jak rozpłaszczony glut – dumny miś zajmujący jakże dumne miejsce w twoim... "domu" w Anglii – chrzaniąc nawet to, jak patrzyli na ciebie współlokatorzy z dormitorium, zanim dostałeś okazję do przeniesienia go – wolałeś nie ryzykować, że ten miś gdzieś zniknie, albo coś mu się stanie, biorąc pod uwagę, jak bardzo byłeś wokół lubiany – sentymentalność, wspomnienia co do tej jednej zabawki były zbyt wielkie, byś pozwolił na stracenie go...
Jak to więc było z tą odpowiedzialnością?
Dzielny Smok tak długo budował ten most i tylko jego rozwydrzona księżniczka-wpierdol-się-liczy, która sama zamykała się w wieży, ostentacyjnie trzaskając drzwiami, chyba ciągle nie mogła przez niego przejść – więc lookała ze swojego okienka z wieży, czy aby na pewno Smok patrzy, udając, że ona wcale nie zerkała, kokietka co się zowie – niestety aż tak sielankowo to nie wyglądało – niestety On nie był tka po prostu "Księżniczką", a Colette nie był tak po prostu "Smokiem" strzegącym wieży – zresztą tej wieży nie było przed czym strzec, nie było debila próbującego zbliżyć się do budowli, która z daleka krzyczała, że każdy przybyły dostanie obcasa w cztery litery. Ewentualnie glana, na którego końcu był "szacunek Sahira Naialha". Innymi słowy – nie było go.
A potem?
Potem było już tylko mignięcie – kiedy Fortuna i Misfortuna dostały porządne plaskacze od swoich dzieci i zostały zmuszone do przesunięcia się machnięciem smoczych skrzydeł, a drzewa pochyliły się do ukłonu przed potężnym, majestatycznym stworzeniem równego bogom, skoro sięgał aż do bram Nieba i panem tych ziem – chyliły się storczyki, chyliły przebiśniegi i wykwitłe tulipany – kłaniały się wiewiórki i wróble, chichotały krople deszczu za oknem – czarnowłosy załapywał bardzo wolno, ale na tyle szybko, by wyciągnąć swoje dłonie, by rozchylić wargi i przywrzeć do największego błogosławieństwa, które dostał od życia, nie chcąc się odsuwać od przyjemnych, ciepłych dreszczy, które rozlały się po jego ciele, które podsycały stan rozgorączkowania udoskonalając go i wynosząc ponad wyżyny – jeśli to naprawdę była miłość, to chciałeś się w niej zupełnie zatracić – i zatracałeś, i przepadałeś raz za razem, i mamiło cię szybkie bicie serca Kotleta Schabowego, któremu poddawałeś się na każdej płaszczyźnie, roszczeniowo przejęty i znów doświadczony błogim bezpieczeństwem – tym, który zupełnie nie reagował na ewentualne skrzywienie powodowane zbliżeniem fizycznym – tym, które pragnęło tak zostać i zatracać każdy kolejny oddech, gdy pochylałeś się do niego i kręciło ci się w głowie – już trudno nawet stwierdzić, czy z pierwszorzędności nigdy nie doświadczonej emocji w takim stopniu, czy z przemęczenia, które wirowało twoim światem – i, tak szczerze? To też nie miało znaczenia – dopóki ta chwila mogła trwać wiecznie...
Tak przyznam ci się, cichuteńko, że on nadal by nie uwierzył, że możesz się o takie rzeczy bać, że on cię porzuci – nie, kiedy on sam tak strasznie się obawiał, że ty zrobisz to pierwszy. Że kiedyś nie wytrzymasz i trzaśniesz drzwiami, a on nie będzie miał zdrowych, silnych nóg, by za tobą gonić... Ale to nie był aż taki druzgocący strach. Wszystko przez to, że w ciebie uwierzył – wiarą małego dziecka, zupełnie ślepą, która w ogóle nie dopuszczała możliwości, że kiedykolwiek znikniesz z jego życia całkowicie.
Nie bój się, Smoku.
Trofea nie mają szans ucieczki znad kominka.
avatar
Oczekujący
Colette Warp

Sklep Scrivenshaft'a - Page 2 Empty Re: Sklep Scrivenshaft'a

Sro Lis 04, 2015 2:25 pm
Zawsze idiotycznie bał się takich chwil, że w tłumie ludzi albo w nieodpowiednim miejscu jakaś emocja za mocno go uderzy i całkowicie zbije z piedestału zdrowy rozsądek. Wspaniale było dać się porwać, łykać każdy gorący, rozpalający oddech, przeprowadzać ekspansję na nowe tereny, palcami marszczyć materiał czarnego płaszcza i słyszeć to jedno słowo wciąż dochodzące do głowy ze wszystkich strony, za każdym razem wypowiadane głosem Sahira. I tym razem nie było to tylko niewyraźne echo snu czym ucieczka w wyobraźnie podczas nudnej lekcji Historii Magii. To było realne, świeże i mocne wspomnienie sprzed zaledwie kilku chwil. A Colette podsycany nim całował wciąż jego głównego bohatera, myśląc o Szarym Glucie z głową przypominającą futrzastego kleksa, o tacy z ręcznie kutego złota, pełnej pięknych rozmaitości, o wysokiej i wiecznie zamkniętej wieży, do której najwyższego okna sięgał tylko jego gadzi łeb i ostatecznie o tym jak mocno brakowało mu powietrza – jakie chwytał między pieszczotami – ale nie chciał przerywać, bo to byłoby równoznaczne z powrotem do nieprzychylnej rzeczywistości. A tam klęczałby na podłodze mokrej od odcisków jego własnych butów i oddychałby głośno i wolno, wprost w usta Krukona, którego twarz obejmował dłońmi na zmianę gładzącymi policzki i gniotącymi płaszcz na jego ramionach. Może jednak w tej rzeczywistości nie było tak źle...? Patrzył tam wprost w czarne ślepia z tak bliskiej odległości, że zdawał się w nich topić. Ale nie kojarzył tego z ruchomymi piaskami albo bagnem, ale z jeziorem albo morzem, które późno w nocy robi się zupełnie niezbadane i chowające przed obserwatorem sekrety jego dna. Ale kiedy już się do niego wejdzie, będąc wystarczająco odważnym, to chłodna woda będzie po prostu łaskotać skórę – tak, jak usta Coletta, łaskotały policzek Krukona. Jak całowały jeszcze raz po raz kącik jego ust.
- Zatkałem ci usta, żebyś więcej nie mówił rzeczy, których nie jestem w stanie tutaj świętować. - mówił urwanie, po kolejnych ciężkich oddechach i sięgnął jeszcze raz wargami linii szczęki. Zatrzymał się tam na dłuższa chwilę, przymykając oczy i palcami zjeżdżając łagodnie na wrażliwą skórę tuż za uchem wampira.
Oderwał jedną rękę pospiesznie od drugiego ciała i wsunął ją z refleksem atakującego węża do kieszeni swojego płaszcza, po czym w pośpiechu wsunął kolejne trofeum dla Bożka wprost do jego kieszeni. Niewielką, twardo zbitą kuleczkę.
- Przeczytaj to, kiedy będziesz już sam, okej? - rzucił tonem, jakby to była sprawa życia i śmierci, i przysunął głowę chłopaka bliżej siebie, samemu też podnosząc się na kolanie wyżej, by ten mógł wygodnie oprzeć policzek na piersi Puchona, tuż pod jego brodą. Po tym otulił go ramionami ciasno, ale wygodnie, by ogrzać jego zziębnięte policzki. - Jestem zbytnim tchórzem, aby powiedzieć ci to wprost. - usprawiedliwiał się wciąż, próbując unormować oddech i sam na moment zatopił twarz w czarnej czuprynie, czując jak jego ciałem wstrząsa dreszcz mocą podobny do nieopanowanego szlochu, ale nie był nim. Wręcz przeciwnie – ten przebrzydły manipulant, ogromna gadzina naznaczona krwią swojego bliźniaka, nadęty bufon, który potrafił kochać i mieć jednocześnie głęboko gdzieś resztę ludzkości – cieszył się jak dziecko, chcąc zapewnić swój skarb, że wybrał najwspanialszą kryjówkę na ziemi, żeby się w niej złożyć.
- Kocham cie, Sahir. Już jakieś pierdolone dwa lata, ty cholerny, jebany, ślepy gnoju. – powtarzał jak w gorączce, w swoim ojczystym języku i mocniej wtopił usta w skroń drugiego czarodzieja. - Kocham cie.
Ostatni raz sięgnął na moment wargami jego ust i cofnął się nieznacznie, znowu zgarniając swoją różdżkę z podłogi.
- Wyjdziemy z tego żywi. A Oni nigdzie cie nie zabiorą, nawet po moim trupie. Wzmocnienie! – mruknął, celując różdżką w stronę ukochanego i jego ciało na moment oblekła bariera, która nie była tak ulotna, jak mgiełka Protego, ale równie lekka i niewidoczna, a potężna jak niewiele zaklęć, których użył Colette. Podniósł głowę dopiero po tym, a oczy rozjaśniły mu się, kiedy zaklęcie wyszło nieomal idealnie. Miał twarz jakby przystojniejszą niż wcześniej, dwukolorowe oczy ciskały iskry na wszystkie strony i wyglądał tak, jakby był gotów zmieść Hogsmeade z powierzchni ziemi, jeśli ktoś wykona o jeden nieprzyjemny ruch za daleko w stronę Czarnego Kocura.
I niespodzianka: byłby.
Podniósł się zawczasu z klęczek, pociągając za sobą tylko zaciśniętą na krwiożerczej różdżce dłoń Sahira, którą pocałował w jedną z wystających kostek i puścił.

_______________________
Wzmocnienie - 6,5
Wzmocnienie - 6,2 (ponieważ pierwsza próba wyszła, to druga nie zostaje podjęta)


Ostatnio zmieniony przez Colette Warp dnia Sro Lis 04, 2015 3:48 pm, w całości zmieniany 1 raz
Sponsored content

Sklep Scrivenshaft'a - Page 2 Empty Re: Sklep Scrivenshaft'a

Powrót do góry
Permissions in this forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach